#2 DODATEK ŚWIĄTECZNY: Poszukiwacze zaginionej formy




Prowadzę dom wariatów, przysięgam.
Z rezygnacją snuję się po całej kuchni, jak smród po gaciach chodzę od szafki do szafki, bo chcę napiec ciasta, a nie ma jak. Czy domownicy wiedzą w ogóle cokolwiek o pieczeniu? Nie, żebym była jakimś mistrzem wałka, bo umiem zrobić tylko szarlotkę i kruche ciastka (co zresztą zamierzam zaprezentować), ale właściciele to garnki chyba tylko w reklamach z Biedronki widzieli. Serio. Przekopałam już pół domu, a znalazłam raptem jakąś patelnię i kilka głębszych garów, nic poza tym. Kwiatków tu jak w ogrodzie botanicznym, ale chochli ani jednej. Agata Kruczek, zdaje się, poddała się w kwestii kucharzenia. Też bym chciała, ale się jełopy uparły, to co miałam zrobić, w Wigilię głodnych ich zostawić? Przecież to jest takie chude, że jeden dzień bez jedzenia i groźba śmierci z głodu zawiśnie nad nimi.
Po całym wnętrzu się roznoszą wrzaski Kusego, Bieguna i Titusa, którzy znaleźli piłki z wymionami do fitballu i skaczą po jadalni jak obłąkane zające. Wolę nie wiedzieć, jak wygląda ten pokój i ile już wisimy Trejnerowi za szkody. Pietrek z Kotem od godziny szukają choinki i wszelki ślad po nich zaginął. Mustaf się panoszy i udaje, że jest szefem, a każden jeden wie, kto tak naprawdę dzierży tu dziś ster (JA!). Muraniek i Ziober bałwany lepią jak dzieci pięcioletnie i tylko mi marchewki kradną z lodówki. A jakby mi się marchewkowego ciasta zachciało upiec, hmm? O tym już matoły nie pomyślą. Bo po co. Bo trener dał, to trener buli. Akurat. A kto będzie musiał znosić jego marudzenie w Oberstdorfie? Oczywiście, że nie oni, tylko ja. Oni dupska swoje chude wciągną pod samą belkę startową, a ja będę musiała męki Tantala znosić przy krótkofalówce.
Jeden Kamil siedzi przy kominku w salonie i kręci głową, słysząc wrzaski przyjaciół od fitballu. Nawet się Stenkaczełe przypałętał i próbuje lampki wokół domu zawiesić razem ze Stefkiem, ale prędzej sami się na nich zawieszą, niż cokolwiek ozdobią. Skrobot z zapałem odgarnia śnieg z podjazdu, ale tak sypie, że to syzyfowa praca. Uparł się i odpuścić nie zamierza, więc niech se macha, może muskuły wyrobi.
— Widział ktoś formę do ciasta? — marudzę, wydymając usta w dziecinnej rezygnacji.
— A pod zlewem szukałaś? — Do kuchni wchodzi ośnieżony Zniszczoł z wielkimi zakupami. Kładzie mi to wszystko na blacie i szczerzy się, jakby coś dobrego zrobił.
— Gdzie to stawiasz, baranie? — Ściągam wszystkie siatki na podłogę. — Miejsce mi do pracy zajmujesz. — Kontynuuję swoją czynność, udając, że wcale nie widzę kątem oka tego jego maślanego wzroku. Podobno głodny nie jesteś sobą, ale żeby aż tak się starać z powodu większej porcji jedzenia? Na łeb upadł. — Co ty w ogóle gadasz? Jak to pod zlewem?
— Ostatnio kolanko im się zepsuło i coś musieli podstawić, żeby nie kapało, więc może wzięli formę do ciasta. Wątpię, by Agata umiała ją obsłużyć, a jakieś zastosowanie jej wymyślić musiała.
Widzę, jak macka Zniszczoła wędruje w kierunku świeżo usmażonej góry krokietów z kapustą i grzybami. Chlastam go po łapskach natychmiast.
— Zostaw! To na święta!
— Ale już święta... — Opuszcza ramiona i wygina usta w podkówkę jak pięciolatek.
Co ja z nimi mam...
— Idź, weź się rozbierz i pomożesz mi z tymi ciastkami. — Wyciągam z szafki pod zlewem blachę i kładę na blacie, zakasując rękawy. Dobra, pierniczki będą, ale co z ciachem?
— A dokąd mam się rozebrać?
Odwracam się do matoła, a ten się szczerzy pełną gębą. Bez zastanowienia rzucam w niego blaszaną foremką do muffinków, a ten czmycha do holu, śmiejąc się debilnie.
— Zboczeniec!
Ale wraca już całkiem normalny i mi pomaga, jak trzeba. Wszystko idzie dobrze (do czasu), chociaż zżera mnie poczucie winy wobec biednej szarlotki. Może to nietypowe ciasto na Boże Narodzenie, ale czuję się bez niego niepełna. Gryzie mnie sumienie i nawet solidna porcja przepysznej, własnoręcznie robionej polewy czekoladowej nie jest w stanie tego zagłuszyć.
Kiedy pierwsza blacha pierniczków ląduje w nagrzanym piekarniku, zasmucam się, co nie umyka orlemu wzrokowi Zniszczoła.
— Grzywa, my musimy znaleźć tę formę, rozumiesz? Ja muszę mieć szarlotkę.
— Daj spokój. Jeden rok chyba bez niej wytrzymasz, co?
— Ale ty bezduszny jesteś, wiesz? Zero poszanowania dla rodzinnych tradycji swojej ulubionej koleżanki.
Wzdycha.
— No dobra, to chodźmy jej poszukać.
Łazimy jak matoły i przekopujemy każdy kąt domu Treneira, ale bez efektu. Nawet nam Kamiś pomaga przez chwilę, ale żona dzwoni, więc biedak musi sobie dać spokój z szukaniem. Trójka przedszkolaków z jadalni nie reaguje na żadne słowo prócz jedzenia (sprawdzone doświadczalnie), więc nawet nie próbujemy ich prosić o pomoc, natomiast panowie zewnętrzni są zbyt zaabsorbowani lampkami i łopatami, żeby myśleć o prozaicznych formach do ciasta.
W kiblu też nie ma nic ciastoformopodobnego, tylko wielkie stosy ręczników w świąteczne wzory i gwiazdkowe edycje wszelkich możliwych środków higieny osobistej. Niby tacy świąteczni, a jednak woleli Teneryfę!
Zniszczoł wchodzi do łazienki zrezygnowany i przysiada obok mnie na brzegu wanny.
— Klapa, Tosiek — oznajmia ponurym tonem. — W tym domu ciast się nie piecze.
— Weź mnie nie dołuj, dobra? Bo paskudne makówki* zrobię i dopiero będziecie kwękać.
— E tam, żarcie to żarcie. Ja bym na pewno wszamał.
— A czego ty byś nie wszamał?
— AAAANTEEEEEK!
Czyjże to głos tak aksamitnie nuci z parteru? Ach tak, to Dawid Kubacki, we własnej osobie, raczy nas swoim barytonem.
— Czego się drzesz, matole? — Schodzimy ze Zniszczołem i zauważamy Mustafa już od schodów, jak w kuchennych rękawicach trzyma blachę z trochę za bardzo przyrumienionymi piernikami. Uśmiecha się przy tym, jakby królem Anglii został.
— Uratowałem wasze ciastka, pani Gesslerowa — odgryza się. — Jeszcze trochę i można byłoby je dorzucić do kominka na opał.
Wywracam oczami. Jak znam Mustafa, to będzie teraz łaził napuszony jak paw i do końca przyszłego roku będzie nam wypominał, jak to dzięki jego inteligencji i refleksowi udało się uratować Wigilię.
— Dzięki — mruczę, zabieram od niego blachę, naciągając rękawy na dłonie, i zanoszę ciastka do kuchni.
Wkładam następną partię, ale to przecież nie koniec, bo nadal nie ma formy, a i stół niegotowy, karpik nieusmażony, ziemniaków, barszczu i grzybowej brak... Natychmiast nakazuję Zniszczołowi ogarnąć chłopaków z jadalni i przygotować zastawę, a sama zabieram się za bardzo amatorskie i łopatologiczne przygotowanie potraw wigilijnych. Przynajmniej z nazwy. Mustafa zaprzęgam do szukania formy, ale opiera się bałwan i tłumaczy, że woli te lampki z Andżejem i Stefkiem zawieszać. A co mnie jego wola obchodzi? Ja muszę mieć szarlotkę i koniec, kropka, postanowione. Lepiej, żeby mnie w Wigilię nie wyprowadzał z równowagi, bo mu wyjadę z barana i skończy się na urazówce.
Czas mija powoli, w piekarniku czwarta partia pierników. Ja to jednak jestem wyczesana w kosmos. Cudotwórczyni, ot, co. Robię święta wraz z dziewięcioosobową grupą przedszkolaków chorych na ADHD i mi się udaje. To się nazywa talent, a nie tam jakieś wybijanie z progu, czy inne telemarki.
Ale ta forma... Smutno mi bez mojej wigilijnej szarlotki.
Zmachany Zniszczoł wchodzi do kuchni, kiedy opieram się o blat i czekam już tylko na ciastka. Staje podobnie i obejmuje mnie ramieniem, wzdychając.
— Tosiek, bardzo ci smutno z powodu tej szarlotki?
— Mhmmm.
Milczymy przed chwilę.
— A... a buziak by cię rozchmurzył?
Nim udaje mi się wykrzyczeć zdumione COOOO?!, w holu rozlega się hałas. Ktoś się kłóci jak niemądry, a potem widzę zielone. Dużo zielonego.
— Co wyście przytaszczyli za chabazie?! — krzyczę, łapiąc się za głowę.
— Bo Maniek się, kurde, upierał, że lepiej wziąć tę, co ma dwa metry trzynaście, a nie tę, co ma dwa metry dwanaście, bo trzynaście jest szczęśliwe w Wigilię. — Żyła ledwie wytrzymuje ciężar drzewa, które próbuje nieść pod pachą.
— Maniek, ty już weź nie czytaj tych porad w Bravo, dobra? — Patrzę na niego, a ten się foszy. — Gdzie wy w ogóle macie zamiar ją zmieścić, geniusze?
— W salonie — odpowiadają chórem.
Unoszę ręce w kapitulacyjnym geście, a oni wynoszą choinkę do dziennego. Zniszczoł szybko ucieka zaraz za nimi, a uradowany Kamil niesie już wielki stos pudełek z bombkami i łańcuchami. Za nim gęsiego kroczą spacyfikowani przez Grzywę Titus, Kusy i Biegun, ale miny mają nie najszczęśliwsze. Taak, tak, znam tę twarz. Mój brat zaczął ją robić, odkąd skończył czternaście lat i stwierdził, że dekorowane choinki jest dziecinne i babskie.
Wywracam oczami i zaczynam ozdabiać gotowe pierniki. Nie szaleję jakoś, bo mam do dyspozycji tylko własnoręcznie robioną polewę z gorzkiej czekolady i kakao oraz wiórki kokosowe, które zawieruszyły się tu gdzieś między szafkami. Wszystko jest fajnie i cacy. I wreszcie mam święty spokój. No, prawie.
Bo zastanawia mnie, po kiego czorta Zniszczoł chciał mi jakieś pedalskie buziaczki dawać. Jemu się w dupie przewraca od tego dobrobytu. Myśli, że jak na TCS dostał przepustkę, to i wszystkie laski jego. Niedoczekanie!
Stwierdzam, że większość gotowa i zaczynam wszystko wynosić na pięknie zastawiony stół w jadalni. Muszę przyznać, że ten mój Aleks to się postarał. Może jednak zasłużył chłopina na tego buziaka...? Takiego w policzek, żebyśmy jasność intencji mieli.
— Antuś, pierwsza gwiazdka! — Niespodziewanie z salonu wypada Titus i tuli mi się do łona, co wpędza mnie w totalne zażenowanie, bo szkoda chłopaka sprowadzać na ziemię, że to tylko nowe latarnie włączyli.
— To lampa, gamoniu. — Ale zawsze jest Kubacki, który każdego w złośliwościach wyręczy.
— Nie, faktycznie jest już pierwsza gwiazdka — zauważa mądrze Kamil, wyglądając przez okno w holu. — No wreszcie, bo żołądek zaczął mi się przyklejać do kręgosłupa. Wołajmy wszystkich i jemy!
Mija nas Pietrek, który zamierza chłopakom pomóc w strojeniu domu.
Idę do salonu, żeby poszukać zagubionych duszyczek i dech mi w piersiach zapiera. Się chłopaki postarali. Choinka jak z katalogu i nawet skarpety czerwone nad kominkiem wiszą. I jak tu nie kochać tych matołów? Dumna z nich jestem. Tak ich wychowałam, że może jeszcze będą z nich ludzie.
...i jakby w odpowiedzi na tę myśl z zewnątrz dochodzi głośne łupnięcie i krzyki jakieś rozpaczliwe. Wszyscy, którzy to słyszeli, biegną do drzwi, żeby natychmiast zbadać sprawę. A tu na podwórzu wielkie nieszczęście.
Jak się już Skrobotowi udało odśnieżyć do końca podjazd i usypać zaspę wielkości jednej z Adasiek wiślańskich, to Stefek, Andrzej i nowy przy nich Pietrek, będąc już u końca dekoracji domu, spadli prosto na Bogu ducha winnych Kacpra, Klimka i Jaśka. W tę zaspę. I biedaków przygniatają, a Skrobot trzyma tę swoją łopatę jak ostatnią deskę ratunku.
Ale to nie koniec. Tuż przed bramą stoją zastygłe w pół kroku żony i dziewczyny naszych najdroższych Orłów: Ewa, Justyna, Marcelina, Marta, Agnieszka, Angelika... Wszystkie obładowane jedzeniem i prezentami. Chyba chciały krzyknąć: NIESPODZIANKA!, ale tamci je z własną niespodzianka wyprzedzili.
Załamuję ręce. No i po co ja ich chwaliłam? Po co ja się starałam, skoro oni sami są chodzącą katastrofą i zrobić coś przy nich raz, a porządnie, to jak szóstkę w totka trafić.
— Mam! — dobiega mnie triumfalny okrzyk. Jest tylko jedna osoba w kadrze, która triumfy swoje święci podwójnie. — Znalazłem!
— Co takiego? — odwracam się do nieświadomego całego zajścia Mustafa, który w dłoniach trzyma coś blaszanego.
— No tę twoją blachę, sieroto.
Serce moje podskakuje z radości. Tyle tylko, że teraz to jest o całą jedną katastrofę za późno.
— Gdzie była? — Obserwuję, jak żony, matki i kochanki podbiegają do swoich sierot domowych i próbują pozbierać je do kupy.
— W kwiatkach — odpowiada z dumą Kubacki.
Patrzę jak niego jak na kompletnego debila.
— Jak to: w kwiatkach?
— No normalnie. Za doniczkę robiła.
Fantastycznie. To mam po szarlotce. Chyba że ktoś by chciał, żeby mu pośrodku talerza jakaś pelargonia wyrosła. Kubacki mnie wymija, żeby się ze swoją Martą namiętnie przywitać.
Chłopaki się powoli podnoszą z zaspy, ale słabo im to idzie. Ucierpieli nie tylko skoczkowie, ale i armia bałwanów, strzegących pilnie ogrodzenia. Wszyscy wyszli z tej bitwy na tarczy. Kręcę głową, bo nie wierzę, że święta mogą być takie popaprane.
— Idziemy jeść? Karpik stygnie, a ja głodny jestem — marudzi mi koło ucha Kusy.
Opóźniony Kot przedziera się dziko przez tłum w drzwiach, krzycząc: Pietrek, żyjesz?! Wszystkich taranuje, ale nic go to nie obchodzi. A ja się przecież o świąteczne siniaki nie prosiłam.
Wtedy Żyła z trudem podnosi zad, ale po chwili opada. I tak kilka razy. Justyna traci cierpliwość, ale wytrwale trzyma mężowską dłoń.
— Justynka?
— No?
— Bo ja chyba żem se nogę złamał...
Łapię się za głowę. I kogo my teraz na TCS weźmiemy? Gamoń się wplątał w jakieś lampki na domu i cały plan konkursowy nam zepsuł. Najpierw nieprzejezdne drogi do i z Zakopanem i utknięcie w domu łaskawego trenera, a teraz Pietrek i jego złamana gira. To nie święta są, tylko jakiś piątek trzynastego.
Nagle słyszę chochlikowaty śmiech koło swojego prawego ucha. Tylko jeden członek kadry tak chichocze. Zerkam przez ramię i widzę rudawą grzywę, niebieskie oczy i dwa rzędy suszących się zębów.
— Wesołych świąt, kasztanie!




* Makówki to śląska potrawa wigilijna. Zmielony mak, migdały, mleko, rodzynki, bułka — prawdziwa ohyda.

Macie tak, że piszecie coś w nocy, a rano to czytacie i Wasza reakcja to: WTF?! Z tym tekstem tak właśnie było. Z tym i z wszystkimi rozdziałami.
Co do tychże — przypominam o trójce, która pojawiła się wczoraj.
Jeszcze raz wesołych świąt! :)

Jak Wam się podobają Tośkowi w wydaniu świątecznym? :)

16 komentarzy:

  1. ja od rana na makówki czekałam 😂
    świetnie piszesz, miło się czyta. I pełno humoru!
    pozdrawiam i Wesołych, Spokojnych Świąt ^^

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. No, ja właśnie w tym roku zasmakowałam w makówkach!
      Dziękuję bardzo - za komplementy i życzenia, i życzę tego samego. :)
      Pozdrawiam!

      Usuń
  2. według mnie to złamanie nogi przez Żyłę możemy uznać za całkiem dobre zakończenie wigilii (znaczy nie dla Piotrka, ale tak dla ogółu sytuacji), bo wszyscy dobrze wiemy, że mogło się skończyć gorzej i to o wiele. ale, hej, są też jakidś pozytywy takie jak na przykład odnalezienie blachy na szarlotkę Tośki, yeey (pomińmy fakt, że nie nadawała się do użytku, dobrze?)!

    a więc, Tośka, dziewczyno ja mam nadzieję, że ty masz dobrą psychikę i jeszcze jakieś zapasy cierpliwości, bo przy pracy z nimi wszystkimi na pewno ci się to przyda.

    ps. a co to za propozycje buziaczków od Zniszczoła? hoho!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Forma była najważniejsza. Teraz nasze Orzełki same muszą ją znaleźć... :(
      Tośka swoje już w życiu przeszła, więc ona tych wszystkich panów poustawia, jak należy. A Zniszczoł to kombinator powinien być, a nie skoczek, takie pomysły ma!

      Usuń
  3. Wielki plus za ogromną dawkę niebanalnego poczucia humoru i lekkie pióro. Mam pytanie: czy bohaterka ogólnie orientuje się co i jak w skokach narciarskich, tylko nie zna kadry juniorów, czy to dla niej całkiem nowy świat?
    Jeśli znajdziesz wolną chwilę, zerknij na moje opowiadanie: https://www.wattpad.com/story/57986188-zza-obiektywu
    Pozdrawiam!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dziękuję za miłe słowa. :)
      Tak, Tośka "ogarnia" świat skoków narciarskich, ale zna tylko Żyłę, Stocha i Małysza, resztę kojarzy "z widzenia" albo wcale. Taki z niej wyrywkowy kibic. Ale mam nadzieję, że wiesz, że ta notka leży odłogiem w stosunku do fabuły? :)
      Co do Twojego opowiadania - zajrzę na pewno. :)
      Pozdrawiam!
      Charlie

      Usuń
    2. Tak tak, jak pisałam ten komentarz, to byłam przed przeczytaniem świątecznego dodatku. :)
      Czekam na więcej!
      W ogóle, Twoje opowiadanie wprowadziło mnie w taki fajny klimat świąteczno-skoczkowy, dzięki. :)

      Usuń
    3. Bardzo miło mi to czytać! Cieplej mi na serduszku, że się przysłużyłam. :)
      Aż się chce napisać: nie ma za co! :D

      Usuń
    4. Przeniosłam opowiadanie na bloggera, zatem w wolnej chwili zapraszam na: http://nie-mozesz-teraz-wyjsc.blogspot.com/?zx=de00a588908c181d

      I nie mogę doczekać się kolejnego rozdziału. Co słychać u Tośkowych? Może planujesz dodatek sylwestrowy? :)

      Usuń
  4. Klimatronic (wybacz, musiałam xD) i Ziober lepią bałwana? Niby z czego? Z błota? :) Cóż, jaka zima, taki bałwan :P
    Nie chwal dnia przed zachodem słońca, złota zasada, którą warto przytaczać w obecności Nielotów. Ważne!
    Z tymi latarniami to wygrałaś. Biedny Krzysio, musiał być bardzo zawiedziony, że pomylił latarnie z gwiazdką.
    Co do tego dziwnego uczucia rano, zaraz po przeczytaniu rozdziału, to też tak mam. I przeważnie jest już za późno na jakiekolwiek zmiany, bo w zwyczaju mam publikować posty w środku nocy (zdarzają się wyjątki), a komentarz przynajmniej jeden jest. No i tak nie w porządku zmieniać treść co kilka godzin :P
    Mało składny i trzymający się kupy komentarz, ale jakieś dziwne poty mnie momentalnie zalały. Chyba jednak będę chora...
    Spóźnione życzonka, do siego roku! :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. To przecież fantazja, w tej wersji świąt śnieg pada - co zresztą potwierdza fakt, że Skrobot z zapałem odgarnia śnieg, a na końcu wszyscy spadają do zaspy.
      Co do tej zasady - sto procent się zgadzam!
      Co do życzeń - dziękuję i wzajemnie! :)

      Usuń
  5. "Mnie to się wydaje, że to nie są uśmiechy, tylko trwały paraliż twarzy, bo to niemożliwe, żeby ktoś chodził przez dwadzieścia trzy godziny na dobę z bananem na facjacie" :D
    No dobra, to tak tytułem wstępu.
    Wiesz, ja sobie myślę, że fajnie by było, jakbym miała słowotok i umiała pisać takie dłuuugaśne komentarze i w ogóle. Ale nie umiem. Chociaż może to i lepiej, zważając na to, że zaraz wróci z pracy mój padre i muszę mu odgrzać obiad, a potem są kwalifikacje <3 I czekam na nie bardzo. TCS miłość życia <3
    Dobra, uzewnętrzniłam się, to do rzeczy. Święta się dopiero wczoraj właściwie skończyły, a Ty mi tu już przywracasz taki cudowny nastrój, że mam ochotę Cię uściskać <3 Po pierwsze łączę się z Tośką (może mnie nie zabije) w bólu osób studiujących kierunki polonistycznopodobne :P
    Po drugie powiem Ci, że mi (ale to chyba żadna sensacja) moją Mańkę przypomina. Nawet obie blondynki :D Ciekawe czy by się dogadały XD
    Wygrywa dla mnie zdecydowanie akcja, gdy zawartość talerza wylądowała na głowie Mistrza Olimpijskiego, a głowa Tośki dla odmiany... no wiemy gdzie :D Śmiechłam mocno :P
    Ach, no i jeszcze jedno. Tośka, święta są, trzeba było mu dać buzi, by się ucieszył chłopak :D
    buziak! :*

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. A ja chyba jestę prorokię, bo dziś, kiedy posłusznie odkurzałam dom, myślałam sobie o tym cytacie i o tym, że nikomu się nie spodobał i czy Ty go zauważysz. (NIE PYTAJ). I oby takim prorokię okazał się Werner Schuster, który Kamisia naszego na najbardziej optymistyczną niespodziankę turnieju wytypował.
      Ach, ci padre. Jak wcześniej zajęcia skończę, to też mojemu padre obiadki gotuję. A on mi w zamian Eurosportu nie daje oglądać, jak skoki są, no! Cytując Tośkę: "I gdzie ci dżentelmeni, kiedy dama w opałach? Ja wam powiem gdzie. WYGINĘLI!" Ojej, kwali i mnie napawają radością i blaskiem, szkoda tylko, że Niemce za prąd nie zapłaciły i nawet z treningu relacji FIS-owskiej obejrzeć się nie da. Ani winda nie działa. Ani spiker. Nic nie działa. Szwaby sobie już wszystko zaplanowały, żeby Freund efektownie z ciemności się wyłonił i nagle nowy rekord skoczni grzmotnął. O. Żeby zrobił wejście smoka. (O podłości Niemców - już w środę!).
      Łączę się więc z Tobą w bólu i ja, studentka magisterium na polonistyce. :P Bo ja Tośce swojej wiedzy użyczyłam, przyznam bezwstydnie.
      Co do podobieństwa Tośki i Mańki, to ja chyba nawet Ci pisałam. Oj tak, dogadałyby się, tyle że Mańka daje się Skrobotowi dotykać, buziaczki mu sprzedaje w policzek, a Tośka wolałaby zostać praktykantką w Pracowni Krawieckiej im. Seppa Gratzera niż pozwolić Grzywie na jakąkolwiek czułość. O!
      Całuskuję mocno! <3

      Usuń
    2. PS. MNIE to akurat można ściskać o dowolnych porach dnia i nocy, bo przytulanie fajne jest i zdrowe. Tym bardziej dziękuję za miłe słowa!

      Usuń
  6. Wchodzę sobie, żeby skomentować, bom gapa i zabieram się do tego jak pies do jeża, a tu nowa notka! Ale kombo. Czwóreczkę idę zaraz czytać, a tu sobie pokomentuję.
    Uno, makówki są PYSZNE! W tym roku wyszły nieco za bardzo upite, ale wszyscy cali do domu dotarli.
    "Szukanie formy" dopiero na koniec dotarlo do mnie dwuznaczność tego powiedzenia :) i jest abrdzo trafne. Wgl bardzo fajny ten świąteczny dodatek.
    Ludzie się na mnie dziwnie patrzyli w autobusie, jak dusiłam sie z powstrzymawanego chichotu. Cud, że przez Ciebie nie wylądowałam w psychiatryku! I tak musiałam na raty czytać, bo inaczej by mnie z tego autobusu chyba wynieśli. w bialym kaftanie.
    Bardziej konstruktywnych wnisków brak, przy następnej notce (czli zaraz) sobie wszystko wypunktuje, coby niczego nie pominąć. I znów będzie chaos i zgrzytanie zębów ;).
    No ide teraz jeszcze pospamowac pod porzednią notką i leczę na czwóreczkę :)
    E_A aka Szalona aka fly-dream-fly

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Nawet nie wiesz, jak się cieszę, że ktoś odkrył drugie dno "formy"! :) Yay, yay, yay! :D Może jednak nie wikłam aż tak tych ukrytych sensów?
      Co do makówek - w tym roku mi zasmakowały. :D
      I dziękuję za miłe słowa. :)

      Usuń