Nothingʼs
ever what it seems
You
think youʼve got it figured out
Then
find yourself another layer
And
life can bring you to your knees
or
lift you ‘till youʼre flying
Do
you wanna live it now or later?
Jon McLaughlin — Another Layer
—
Puszczaj mnie, ty stary zboku! Słyszysz?! Łapy przy sobie!
Co on
sobie wyobrażał?! Będzie mnie obłapiał, dziad stary. Co to, to
nie! Na takie wybryki to ja sobie nie mogłam pozwolić. Ciągnął
mnie, burak jeden, przez pół terenu skoczni, trzymając za łokieć
jak jakąś piętnastoletnią smarkulę, która trzeci dzień z rzędu
wróciła do domu kwadrans po dziesiątej wieczór. Ja sobie takie
insynuacje wypraszam! Nie będzie Gienek pluł nam w twarz!
Ale
co to? Ku mojemu wielkiemu zdziwieniu, na parkingu stał nie tylko
autobus kadry, ale i… cóż, kadra. Ożeszwtwarz. Mnie się
wydaje, czy moje życie właśnie stało się żałośniejsze?
Jeszcze ze dwie takie akcje i będę mogła startować w konkursie o
Złotą Malinę — nie za film, tylko za życiorys. Wygram w
przedbiegach, na bank.
Trochę
się uspokoiłam, ale i ochroniarz cały opromieniał na widok
naszych Orłów, więc momentalnie wyrwałam łokieć z jego rąk,
patrząc nań spod byka.
—
Co się stało, Bogdan? — spytał… No, tak. Inaczej być przecież
nie mogło. Bo jak się partoli, to się partoli wszystko. Lawinowo.
Właśnie
zdałam sobie sprawę z faktu, że zbłaźniłam się na skalę
światową. Oto stał przede mną dwukrotny mistrz olimpijski z
Soczi. Przepraszam, gdzie jest ten przycisk otwierający zapadnię?
—
Eee tam — Bogdan machnął ręką. — Jakaś nawiedzona turystka
uznała, że wejdzie na teren skoczni bez pozwolenia.
—
Turystka?! — wykrzyknęłam, czując, jak moje czerwone z gorąca
policzki przybierają barwę burgundy. — Ja tu prawie mieszkam! A w
siatce była dziura!
—
Tak, tak — odparł z lekceważeniem ochroniarz, znowu łapiąc mnie
za rękę i wywołując tym samym syndrom Touretteʼa. — Słyszałem
takie historie setki razy.
—
Więc może wypadałoby w końcu naprawić ogrodzenie?
Grupa
skoczków zaśmiała się, a ja przyjrzałam im się kątem oka.
Dobra, Stocha kojarzyłam, Żyłę też… Ale reszta? Podlotki
jakieś, słowo daję. Niskawe, chudawe, bez prezencji. Wszystko się
posypało, jak tylko Małysz kopnął Polski Związek Narciarski w
dupę. I dobrze facet zrobił, bo gdyby miał ciągle przebywać
wśród takiego plebsu… Szkoda tylko, że teraz nasi zostali bez
porządnego lidera. Słabizna i beznadzieja. Już ja, ze swoim
niemałym zapasem kilogramów, lepiej bym skakała. Daliby mi narty,
to bym im pokazała, jak to się robi.
—
Idziemy, koleżanko. — Bogdan popchnął mnie ku wyjściu, a moje
ramię automatycznie wystrzeliło do tyłu, dając mu do zrozumienia,
że wszelki dotyk zostanie zduszony. W zarodku.
A
poza tym ja sobie nie przypominam, żebyśmy się kolegowali!
Fantastycznie.
Zostałam publicznie upokorzona, a potem zmolestowana. Gdzie ci
dżentelmeni, co? Ja wam powiem, gdzie. WYGINĘLI! Dawno temu, razem
z dinozaurami! Taki t-rex to, mimo rączek niemowlaka, na pewno
pomagał swojej dino-żonce nosić ciężary i zamiatać jaskinię. A
teraz, jak podczas biegania zaplączesz się w dziurawe ogrodzenie,
to cię jeszcze popchną i zasadzą kopa w dupę, żebyś poleciała
jak najdalej! Tak to się traktuje damy w opałach!
—
Chwila!
Zatrzymałam
się raptownie razem z Bogdanem i odwróciliśmy się jednocześnie
na pięcie. Jak w teledysku Beyoncé,
normalnie. Jeden z młodziaków, z rudobrązową grzywą,
wspaniałomyślnie oznajmił:
—
Skoro już tu przyszła, to może jej chociaż autografy damy? Żeby
trud nie poszedł na marne.
No zawał mam. Weźcie mnie stąd, bo ja zaraz zejdę za zawał!
Patrzyłam
na to chude a długie kuriozum, jakby się z drzewa urwało. Co ja
gadam, jego za dziecka ze szczytu Letalnicy zrzucili, mając
nadzieję, że umrze razem ze swoją głupotą, ale głupi ma
zawsze szczęście, więc przeżył. Na swoje i nasze
nieszczęście.
—
Co takiego?! — żachnęłam się.
—
No… bo chyba po to tu przyszłaś, prawda? — Kretyński uśmieszek
nie schodził mu z twarzy. — Zrobić nam zdjęcia z ukrycia,
popiszczeć, zebrać autografy, komplementować…
Natychmiast
odwróciłam głowę od tego zbiega z wariatkowa i spojrzałam na
Bogdana, pytając:
—
To którędy do wyjścia?
Pół-brunet,
pół-rudzielec zrobił wytrzeszcz oczu, jakby mu skakać nago
kazali. Przysięgam, taki szok widziałam ostatni raz u swojej mamy,
kiedy jej oznajmiłam, że zamierzam studiować filologię polską.
Ojciec aż musiał zrobić sobie drinka z litra Finlandii na tę
wieść — jak zwykle zresztą.
—
Nie-nie jesteś… fanką?
Wszyscy
skoczkowie są tacy niedomyślni czy tylko ja na takich trafiłam?
Jeden mądry Stoch stał cicho i podśmiewał się pod nosem ze
swojego młodszego kolegi. Żyła to się aż musiał tyłem do
towarzystwa odwrócić, a i tak widać było, jak się cały trzęsie.
No
pytał się idiota, jakby chwilowej zaćmy dostał. Czy miałam
wymalowane polskie flagi na policzkach? Nie. Czy miałam transparent
z czyjegoś fanklubu? Nie. Czy miałam koszulkę z podobizną swojego
idola? Nie. Z One Direction, ale to był żart z okazji
osiemnastych urodzin… Nieważne.
—
ZAPLĄTAŁAM SIĘ W SIATKĘ, DEBILU! — Po tych słowach z
ostentacją odwróciłam się na pięcie i sama znalazłam drogę do
wyjścia.
Gniew
dodał mi prędkości. Byłam taka wściekła, że mogłabym im
remont generalny zrobić, samodzielnie wynosząc wszystkie auta z
parkingu pod pachami.
—
Czekaj! — W bramie zatrzymał mnie aksamitny głosik wyrośniętego
juniora. Niech zna chłopak moją
dobroć. Przystopowałam i odwróciłam się do niego.
— Głupio wyszło. Nie chciałem cię obrazić, czy coś. Nie
wyglądasz na groupie. Właściwie to nawet nie do końca wyglądasz
jak dziewczyna.
Szanowny
Święty Mikołaju, na tegoroczne święta poproszę kobiece
zachowanie i sylwetkę. Nie, cycków mi już nie dokładaj, miska H w
zupełności wystarcza.
Dziewczyna
przecież ze mnie żadna. Mam poobijane łydki, moje wcięcie w talii
zastąpiła prosta linia i bary mam trochę szerokie — ale żeby od
razu, że jestem płeć brzydka? Odezwał się model Calvina Kleina.
Wywróciłam
oczami, bo to nie pierwszy raz, kiedy zdegradowali mnie do mężczyzny,
podczłowieka, hybrydy, hermafrodyty, i tak dalej. Zamierzałam się
oddalić na bezpieczną odległość koła podbiegunowego, czyli do
centrum Wisły, ale mój interlokutor-przygłup złapał mnie za
ramię. Co oni mają z tymi rękami? Niedowartościowani jacyś czy
co? Ja przecież nie żaden Burnejka, nie mam fajnych biców do
macania. Ale może oni lubią, kto ich tam wie.
—
Źle to zabrzmiało. Chodziło mi, że nie jesteś taka, no,
przesadnie urocza.
Uroczy
to był jego eufemizm. Ja i urok to dwie sprzeczne definicje. Nie
interesują mnie zakupy, makijaż, lakiery do paznokci, tylko
słodycze, książki i seriale. Lubię biegać i nałogowo słucham
muzyki. W dzieciństwie mdliło mnie na widok jednorożców i wózków
dla lalek. Nie dostaję skurczów macicy na widok przystojnych
aktorów ani przesadnie metroseksualnych wokalistów. Moim ulubionym
zajęciem jest wydzieranie się pod prysznicem, a nie plotkowanie o
Ance, która zerwała z Rafałem, bo miał małego. (Swoją drogą —
dobrze dziewczyna zrobiła). Nie dywaguję godzinami nad doborem
ciuchów i fryzury — ubieram to, co mi akurat wypadnie z szafy na
głowę i czeszę się w koński ogon albo wcale.
A
teraz stałam przed nim w szortach z hawajskim wzorem, zbyt szerokim
t-shircie z zespołem dla hot czternastek, brudnych adidasach do
biegania, ze spoconymi włosami i twarzą koloru rdzennych Amerykan.
Nie jestem przesadnie urocza. Dobre.
Machnęłam
ręką na jego tłumaczenie i znowu chciałam pójść, ale w
odpowiedzi mocniej ścisnął moje ramię. Jak będę miała siniaki,
to zgłoszę to na policję jako molestowanie w miejscu publicznym!
—
Przepraszam.
Wzniosłam
oczy ku niebu.
—
Wybaczone.
—
Jak masz na imię? — spytał szybko, nim zdążyłam się po raz
enty w tym dniu odwrócić.
—
Hermenegilda Szastok — odparłam sarkastycznie. — Żegnam!
A bo
mnie akurat obchodzili skoczkowie i ich imiona. Pff!
—
Ja serio pytam.
Pech
chciał, że w tym momencie rozdzwonił się mój telefon. No
pięknie, ciotka Marta. To dopiero artystka! Jak się rozgada, to nie
ma zmiłuj. Najgorzej, kiedy ty dzwonisz do niej, a jej monolog
osiąga rozmiary cyklu W poszukiwaniu utraconego czasu. Proust
w grobie nie posiada się z zachwytu, a twój rachunek rozrasta się
do rozmiarów bulli papieskiej. Gdyby chodził za nią jakiś skryba,
w rok napisałby dwa razy większe dzieło niż Francuz. Niestety, z
powodu fali upałów, która zawitała do nas jakoś na początku
lipca, spocona była dosłownie każda część mojego ciała,
nawet dłonie. A że teraz tylko te złomowate smartfony robią, to
mi moje cacko zaczęło wyślizgiwać się z mokrych rąk jak mydło.
Przeklinam wszystkie ekrany dotykowe! Doprawdy nie wiem, jak mi się
udała ta trudna sztuka, ale przeciągnęłam paluchem po ekranie, a
zaraz po tym wcisnęłam głośnik. Akcydentalność: sto procent.
—
Tośka, Jezus Maria, gdzie ty jesteś?! Pół godziny temu miałaś
być! Martwimy się tu z wujkiem! Tymek już marudny okropnie, bo mu
czytanie bajek obiecałaś, obiad stygnie…
Przestałam słuchać wywodu ciotki, podnosząc wzrok na panów
skoczków z pełnym zażenowania uśmiechem. Liczyłam, że wezmą to
za szczery gest. Zebrani zaczęli się podśmiewać (Żyła znów
trząsł się jak niemądry), a stojący przede mną rudawy kolega
miał do twarzy przylepiony pełen satysfakcji uśmieszek. Och, jak
bardzo chciałam mu go zmazać…
A
ciotka z pasją prawiła mi kazanie w tle.
—
Miło poznać, Tośka. Olek. — Spojrzałam na jego wyciągniętą
dłoń, po czym odchyliłam się na stronę, wymruczałam do
słuchawki: Oddzwonię później, nie zważając na
zaniepokojony ton cioci, i odwróciłam się znów w jego kierunku —
nadal patrząc na tę dłoń. Myślał, że go dotknę? Ani mi się
śniło!
—
Masz oficjalny zakaz zwracania się do mnie per Tośka. Wszyscy
macie. — Zerknęłam na resztę kadry za jego plecami. — Masz mi
mówić Antek.
Olek
skrzywił się.
—
Zmieniasz płeć?
Wywróciłam
oczami. Po raz kolejny. Za jakie grzechy, najdroższy Boże…
—
Nie, po prostu nie lubię żeńskich zdrobnień.
Tośka.
I czego jeszcze? Może przypnę sobie różowiutką kokardkę do
czubka głowy? I założę pełną wdzięku spódniczkę z falbankami
oraz słomkowy kapelusik przeciwsłoneczny. I będę tak paradować
po centrum! Wspaniale!
Telefon
w ręce znów zaczął wibrować. Ciotka robiła się coraz bardziej
niecierpliwa. Tym razem chciałam za wszelką cenę uniknąć
upokorzenia publicznego, więc prędko się wykręciłam.
—
Na mnie czas. Miło było poznać. Do nigdy! — Ostatnie zdanie
rzuciłam odwrócona już do nich plecami.
Bura
od ciotki była niesamowita. Że się zamartwiała, że Tymon się
darł, und so weiter.
Halo, mam prawie dwadzieścia dwa lata! W takim wieku nie dostaje się
już bury. Posłusznie jednak wysłuchałam kolejnego monologu,
ponieważ miałam świadomość, że ta kobieta w tamtej chwili
zapewniała mi dach nad głową. Mieszkam półtorej godziny drogi od
Wisły, a przyjeżdżam tu wyłącznie latem, by pracować jako
kelnerka w restauracji wujostwa. Nie jest to praca moich marzeń, ale
zapewnia mi przyzwoite pieniądze, więc nie mam powodów do
narzekań. Na wakacje jeżdżę wyłącznie palcem po mapie, a zatem
nie muszę z niczego rezygnować! A teraz tylko czekam na rozpoczęcie
pierwszego roku magisterium z filologii polskiej i pracy w księgarni.
Radość sama w sobie.
Skoczyć
z mostu teraz czy jeszcze poczekać do wypłaty?
Po
skończonym kazaniu mogłam wreszcie pójść pod prysznic. Tej to
się gęba nigdy nie zamyka. Pot zdążył na mnie wyschnąć, a ona
dalej klepała litanię. Naprawdę doceniam jej dobroduszność,
jednak to gadulstwo… Nie, żebym była jakaś lepsza, po prostu
wcielenie Hanki Bielickiej zaczyna we mnie dominować w wybranych
kręgach. I nie, Rudeccy do nich nie należą.
Ale
Tymek już tak.
—
Cytać! — Chłopczyk z promiennym uśmiechem na buźce przytulił
się do moich nóg. Pozornie wszystko byłoby i w porządku, gdyby
nie fakt, że wysmarowałam je pianką do golenia, a wyszłam z
łazienki tylko po czyste ubrania.
—
Za chwilę — obiecałam, z trudem odczepiając kuzyna od dolnych
kończyn, który zaczął lizać uwalane preparatem dłonie, więc
naprędce musiałam mu je wytrzeć w ręcznik owijający moje
wielorybie cielsko.
Będąc
w gościnnej sypialni, a więc mojej tymczasowej jamie smoka,
zerknęłam przelotem na telefon. Cudownie, okupowałam łazienkę
już od godziny, a zapowiadało się na kolejne pół. No co? Golenie
nóg to nie zwykła czynność — to sztuka nacisku. Jeden błąd i
twoje łydki mogą spływać krwią…
W
drodze powrotnej zauważyłam, że ciotka ze zmartwioną miną
prowadzi rozmowę przez telefon w salonie. O dziwo, nic nie mówiła.
Nie musiałam długo czekać na ciąg dalszy.
—
Tosia!
Zatrzymałam
się w pół kroku i cofnęłam. Uśmiechałam się, ale już
wiedziałam, co się święci. Ta kobieta właśnie zamierzała
zepsuć mi jutrzejsze wolne.
—
Magda nie może przyjść, dopadła ją jelitówka. Mogłabyś ją
zastąpić?
Mówiłam!
Od
powodującej odruch wymiotny myśli o pracy powstrzymywał mnie tylko
czas spędzony z Tymkiem. Miał cztery latka, ale sprytny był z
niego zwierz. Szybko kojarzył fakty i lubił zadania wymagające
logicznego myślenia. Lubił też mnie, co było raczej rzadkie wśród
ludzi. Może wynikało to z tego, że po prostu nie dorósł jeszcze
do wieku, w którym każda myśląca istota zaczyna łapać, że
jestem z lekka nienormalna i nie do końca przyjazna dla środowiska.
Mama ciągle mi powtarza, że nigdy w życiu nie znajdę męża, bo
nie ma tak obłąkanych facetów na tym świecie; nikt nie ma też
nerwów ze stali, co tylko potwierdza jej teorię.
A ja
pytam: na co mi facet? Osobnik z mózgiem umieszczonym w genitaliach
równa się same problemy. Nerwów mam na co dzień wystarczająco
dużo, żeby nie potrzebować dodatkowych wrażeń. Ktoś by
powiedział: ale seks… Co mi po seksie? Pięć minut zadowolenia,
ciąg dalszy marudzenia. Dobrze mi samej. Jestem samodzielna
emocjonalnie. Jestem kobietą silną i niezależną, tylko kota nie
mam, bo babcia uczulona na sierść. A te bez niej są brzydkie,
wyglądają jak kocia śmierć.
—
Tosiaaaa? — zagadnął Tymek, kiedy zamknęłam bajkę o
Kopciuszku. Był jedyną osobą, której wolno było wobec mnie
używać tego zdrobnienia. Inni używali go nielegalnie (patrz:
orator Marta Rudecka). — A dlacego Kopciusek uciekała psed
księciem?
Skubany
myślał nad tym, co słyszał.
—
Bo wtedy kończył się czar i bała się, że kiedy książę
zobaczy ją w brudnych ubraniach do sprzątania, zmieni o niej
zdanie. A poza tym, macocha i jej córki nie mogły jej zobaczyć bez
przebrania. Gdyby ją rozpoznały, byłyby bardzo złe!
Zmarszczył
brwi.
—
To dlacego ksiązę tak sukał Kopciuska?
Tym
razem to ja zmarszczyłam brwi.
—
Bo bardzo mu na niej zależało — odpowiedziałam w zamyśleniu.
Kuzyn popatrzył na mnie z nierozumnością wypisaną na różowej
twarzyczce. — Bo książę bardzo polubił Kopciuszka.
Tymek
westchnął cichutko, a potem ziewnął. Prawdę mówiąc, z
nieznanych przyczyn, ja też poczułam się śpiąca. Dobra, wiem, z
jakich przyczyn. Zostałam psychicznie zmaltretowana przez grupę
skoczków narciarskich, którzy na dodatek bez przerwy gwałcili moje
ręce, a potem poddałam się terapii słowem Marty Rudeckiej.
(Koniec końców nie miałam siniaków ani większych ubytków
psychicznych, ale myślę, że za całą resztę mogłabym ich
wszystkich śmiało posłać do sądu).
Położyliśmy
się razem na moim łóżku i zasnęliśmy skuleni jak embriony. To
nic, że byłam bez przerwy kopana i bita w twarz. Jestem twarda
sztuka. Żadnej pracy się nie boję.
…dlatego
dzielnie znosiłam swoją koszmarną dniówkę następnego dnia.
Spiekota jak w centralnym punkcie rezydencji Lucyfera, słońce jasne
jak dupa Eskimosa, a wiatru ani odrobiny. Wewnątrz brak
klimatyzacji. Ludzie wchodzili jak nakręceni, bez przerwy, non-stop.
Jeść, jeść i jeść. I pić zimne, z lodem. Kostkarka, stara i
brzęcząca żałośnie, błagała o litość. Kiedy uznała, że
więcej poniżać się nie zamierza, przestała produkować lód. Bo
za ciepło. I już.
Chciałabym
być taką kostkarką. Mogłabym wtedy powiedzieć, że jest mi za
ciepło i rzucić wszystko i wyjechać w Bieszczady.
Na
domiar złego, wszystko wypadało mi z rąk. Tłukłam talerze,
wywalałam dania na podłogę, myliłam zamówienia, mieszałam się
przy wydawaniu reszty. Ze trzy razy sprawdzałam, czy to nie był
piątek trzynastego i nic. No wtorek, zwyczajny wtorek! Jakby tego
było jeszcze mało, przyszedł taki jeden z drugim i komentowali
dekolt albo krótką spódniczkę (ciocia nie powiedziała nic na
temat jej długości, więc co im do tego? Menedżerzy od siedmiu
boleści się znaleźli), albo, co było gorsze, zaczęli się
wyżywać. A ja miałam taką wygodną tacę w ręku… Gdyby się
tak zamachnąć prosto w ten pusty czerep… Może nikt by nie
zauważył, jeśli kilku gości leżałoby pod stołem?
Nie
miałam jednak czasu na fantazjowanie, bo tempo pracy było iście
zabójcze. Odliczałam minuty do końca zmiany. Dzięki Bogu, Magda
nie mogła zjawić się na poranną dniówkę, więc od
szesnastej byłam wolna jak dzika świnia. Tyle że właśnie w
okolicach szesnastej zaczął się szturm, który przebił wszystkie
poprzednie.
Zostało
mi pół godziny. Trzydzieści minut. Ileśtam sekund, nie wiem,
liczyć mi się nie chce. Tysiąc osiemset? Jakoś tak. Zauważyłam,
że do dużego stolika na zewnątrz przysiadła się spora grupka.
Westchnęłam, ale wzięłam do ręki karty i już miałam je
wynieść, gdy…
Odwrót,
odwrót, odwrót.
—
Kaśka! — zawołałam w głąb kuchni, ale nie otrzymałam żadnej
odpowiedzi.
Po
chwili koleżanka wróciła na zaplecze, spiesząc się
niemiłosiernie. Była równie czerwona i spocona, co ja i przez
chwilę poczułam wyrzuty sumienia. Ale tylko przez chwilę.
—
Kasia, mogłabyś obsłużyć ten duży stolik na zewnątrz?
Współpracownica
podniosła podejrzliwie brew, pakując sztućce w serwetkę.
—
Bo?
Przełknęłam
z trudem ślinę.
—
Boooo, eeeeeee, chyba się jednemu z nich spodobałaś! — Mój
geniusz momentami zadziwia mnie samą.
Kaśka
spojrzała na mnie, jakby mój geniusz nie był jednak tak genialny.
Cóż, całkiem możliwe, że palnęłam głupotę na miarę wróżbity
Macieja. Dziewczyna była zaręczona od pół roku i ani myślała
kąpać się w blasku komplementów od nieznajomych. Poza tym, chyba
jednak nie byłam wiarygodną aktorką.
—
Nie mogę. Mam do wyniesienia jeszcze cztery inne zamówienia.
A
zatem zostałam odesłana z kwitkiem. Świetnie.
Wolnym
krokiem, przytulając do piersi karty dań, usiłując dodać sobie
pewności siebie, zmierzałam ku wyjściu. Ich stolik znajdował się
tuż naprzeciwko. O Boże, umierałam na zawał mózgu. Znaczy serca.
Wszystko jedno. Pikawa miała mi zaraz wysiąść!
Gdy
udało mi się dotrzeć do celu, wszyscy, jak na komendę, spojrzeli
na mnie. I wtedy wiedziałam, że jestem ugotowana jak ten makaron,
co pani Usia kucharka przed chwilą odcedzała. Dokładnie tak, a
może nawet ździebełko bardziej. Starałam się zachować pozory
zawodowego profesjonalizmu, ale koniec końców, to nie był mój
zawód, więc…
—
Tośka! Co za szalenie miła niespodzianka!
Chciałam
go zmiażdżyć jak robaka. Ten półrudzielec podziałał mi na
nerwy skuteczniej niż płachta na byka. Proszę
uprzejmie, krzycz dalej! Niech się cała restauracja dowie, że was
znam! Może
przy okazji opowiesz, jaką wczoraj zaliczyłam wtopę? A najlepiej
rozmieść to na billboardach… Tak dla pewności.
Szczerzyli
się jak głupi do sera. Czego im było tak wesoło? Stali u progu
śmierci z rąk poirytowanej kelnerki. Odradzałabym wszelkie
gwałtowne ruchy.
—
Taa — mruknęłam, ściskając karty jak ostatnie deski ratunku. —
Co podać?
—
Dobry humor kelnerki?
—
Nie mamy w ofercie.
Stoch
spojrzał na potykacz stojący u progu naszego tarasu.
—
Macie jeszcze ten chłodnik z brokułów?
Przytaknęłam
głową, przygotowując się do notowania.
—
To poproszę. — Skrupulatnie zapisałam jego prośbę.
—
Chaszcze, bleee — skrzywił się Żyła, klepiąc po brzuchu. — A
coś takiego, no, zjadliwego? Z mięsiwem najlepiej, o?
—
Grillowany filet z kurczaka z frytkami?
Jeden
z młodych, o twarzy piętnastolatka, zaśmiał się, patrząc na
swojego kadrowego kolegę.
—
Pietrek, bo złamiesz nam belkę startową! — odezwał się wciąż
ucieszony jak prosię w deszcz.
—
Ty się mną, Klimek, nie przejmuj, ja sobie z wagą poradzę. —
zlekceważył go Żyła. — Biere.
Przytaknęłam,
notując. Klimek? Co to ma być? Co on ma na imię Klimatronic
czy jak? Otrząsnąwszy się w duchu na tę myśl, popatrzyłam na
resztę baranów, które przyszły się nażreć. Jasne,
dorzućcie mi roboty. Niech upokarzająca passa trwa.
—
Ja sobie podium spod nóg nie dam wyszarpać — odezwał się nagle
wysoki blondyn, którego czupryny sam Chopin by się nie powstydził.
— Macie jakieś niskokaloryczne desery?
Kolejny
raz przytaknęłam głową.
— Z
jogurtem naturalnym, orzechami, suszonymi owocami…
Jaśnie
Panowie decydowali tak przez pół godziny. Nie wiem, może przez to,
że z nerwów nie dałam ich tych kart i wszystko musiałam recytować
z głowy…? Mogę się jednak mylić.
Ale
sama ich wizyta nie była najgorsza. Wbrew pozorom, punktem
kulminacyjnym spotkania stałam się ja. Tak, właśnie ja.
Antonina Socha. Bo to zła kobieta była.
Może
nie zła, ale zdecydowanie niezdarna. Nerwy, nerwy, nerwy i potem
masz! Posłałam zamówienie na kuchnię, a sama zajęłam się
zmywaniem. Sytuacja uległa pozornej stabilizacji, bo wszystkie
stoliki były zajęte, więc żadnych napływowych nie zawiewało w
naszą stronę. Nikt normalny nie chciałby jeść lub pić w
pomieszczeniu bez klimatyzacji, a zatem wewnątrz przebywałyśmy
tylko my, kelnerki, i kucharki. W czasie mycia, oczywiście,
potłukłam kilka talerzy, a dwa noże i widelec wyśliznęły mi się
z ręki i wylądowały za szafką. Stamtąd nie było dla nich
ratunku. Przepadły bezpowrotnie.
Kiedy
pani Usia zawołała, że moje dania są już gotowe, dostałam
skrętu żołądka. Całe śniadanie podniosło mi się do gardła, a
to tylko pogorszyło sprawę. Nie lubię rzygać. Boję się rzygać.
TO NIE JEST ŚMIESZNE! Jak można bać się ubrań*, to wymiotów tym
bardziej. Dostaję trzęsawek, momentami popadam w lekką panikę.
Tym razem nie wiedziałam do końca, czy telepie mną z obawy przed
puszczeniem nieplanowanego pawia czy jednak z powodu kolejnej
przymusowej konfrontacji ze stadem nielotów. Właściwie to dziwne,
że mnie jeszcze nie zjedli. Powinni być wredni i nie odpuszczać
żadnych potknięć. Jak internet, który nie przebacza.
Będzie
dobrze, dodawałam sobie otuchy w myślach, w jednej ręce
trzymając miskę z zupą dla Stocha, a w drugiej makaron tagliatelle
z brokułami dla Klimka. Skoro tylko przekroczyłam próg
restauracji, zauważyłam, że to rudawe kuriozum szczerzyło się,
jakbym dwa worki pieniędzy ze sobą taszczyła. Co za imbecyl. Czego
on się tak cieszył? Pewnie myślał, że zabawny jest, bo zachowuje
się dokładnie tak, jak bym tego nie chciała.
To
był zaledwie ułamek sekundy: wydało mi się, że ktoś z ulicy
mnie zawołał, więc odwróciłam głowę. Każdy głupi by
skojarzył, że w ten sposób stracę kontrolę nad przeszkodami na
mojej drodze, ale blondynka Socha oczywiście o tym nie pomyślała.
I sama sobie winna jest tego, że potknęła się o nogę czyjegoś
krzesła, w związku z tym obydwa trzymane przez nią naczynia
fiknęły artystycznego koziołka w powietrzu, lądując kolejno:
miska z zupą na głowie Dwukrotnego Mistrza Olimpijskiego, a talerz
z makaronem na nogach Żyły. Ach, no i ja. Ja z kolei wylądowałam
twarzą w kroku tego pierwszego.
A BO
STAWIAJĄ MATOŁY TE KRZESŁA JAK NIEPRZYTOMNI! Co?! Nie widać, że
kelnerki mają swoje gabaryty i miejsca potrzebują?!
Rozległy
się wrzask, śmiech i panika. Pozostali goście zaprzestali swoich
czynności i spojrzeli w naszym kierunku, komentując półszeptem
całe zajście. Stanę się pewnie sensacją w lokalnym brukowcu. A
nagłówek będzie brzmiał tak: Robiąca lody kelnerka i upaćkani
skoczkowie, czyli jak zacząć sezon z pierdolnięciem. Żyła
natychmiast wstał i pobiegł do łazienki, bo temperatura makaronu
zagrażała jego genitaliom, a właśnie tam się znalazła cała
porcja, Stoch natomiast powolnym, pełnym zastygłego zaskoczenia
ruchem przetarł zieloną z brokułów twarz dłonią. Ja, czując,
że wstyd zaraz wypali mi policzki, odsunęłam się od krocza
Mistrza, zmuszona do wysłuchiwania niewybrednych komentarzy ze
strony reszty kolegów, którzy byli wniebowzięci. Rechotali jak
jakieś rasowe ropuchy.
— A
mówiłaś, że uprzejmość kelnerki nie jest wpisana w menu…
—
Hej, może chciałabyś się kopsnąć parę metrów dalej i mi też
coś wylać?
— I
po co ja się z tobą zamieniłem tym miejscem, Kamil…
—
Widzisz, Grzywa? A ty mówiłeś, że nie groupie.
Jeśli
internety nie przebaczajo, to chociaż zapominajo. Oni nie
przebaczają, nie mówiąc już o zapomnieniu.
Ze
świadomością, że oto moje życie i niezszargane resztki reputacji
dobiegły smutnego końca, spojrzałam na Stocha przepraszająco.
Byłam gotowa na wrzask. Uszy mam odporne, więc jakiejkolwiek liczby
decybeli by nie użył, nie zwaliłby mnie z nóg.
Ale
on wcale nie dostał ataku apopleksji, tylko uśmiechnął się
pokrzepiająco. Chory jakiś. Paranoik czy jak? A, bo on się modli
tyle, to ma anielską cierpliwość. To już wiem, skąd u mnie ten
cały choleryzm.
—
Nic się nie stało, i tak miałem wrzucić te ciuchy do prania —
odezwał się, gdy tylko podjęłam lichawą próbę wytłumaczenia
się ze swojego, cóż, jestestwa. Bo łamagą trzeba się urodzić,
a nie tam, stać w ciągu życia. — Przynieś tylko szmatkę.
—
Antek! — syknęła pędząca ku nam Kaśka, stylem i prędkością
przypominając Korzeniowskiego. A w dłoni dzierżyła wilgotną
ścierkę, to prawie jak flaga! — Co dziś w ciebie wstąpiło? —
wysyczała mi do ucha jak żmija kąsata. — Najmocniej pana
przepraszamy, koleżanka ma dziś bardzo zły dzień...
Akurat.
Ona jeszcze nie widziała mojego bardzo złego dnia.
Aczkolwiek
nie mogłabym tego nazwać przeciętnym. Podniosłam poprzeczkę
wszystkim beznadziejnym ofiarom losu tego świata. Potłuczona połowa
zastawy? Pogubione sztućce? Wywalone na klientów dania?
Nieplanowana publiczna miłość francuska z Dwukrotnym Mistrzem
Olimpijskim? Spróbujcie to przebić.
Wówczas
Żyła pojawił się w wejściu z ulgą wypisaną na twarzy.
—
Jezusie, dobrze, żem zdążył do tego kibelka, bo jeszcze chwila, a
normalnie bym jajecznicę miał w gaciach!
Pozostali
kadrowicze wybuchnęli śmiechem, ale mnie do śmiechu nie było, bo
Kaśka natychmiast posłała mi spojrzenie płatnego zabójcy, gdy
zorientowała się, że nie tylko Stoch został ranny w tej bitwie.
—
Wracaj na zmywak — syknęła po raz trzeci tego dnia.
Odeszłam
więc ze zwieszoną głową i poczuciem pełnowymiarowej porażki.
Resztą
dań zajęła się Kaśka, a po chwili przyszła moja zmienniczka,
więc miałam szansę ucieczki z miejsca zbrodni, nim wieść
rozeszła się po całym lokalu, a potem Wiśle. Płacili Olek i
Stoch, tyle jeszcze zdążyłam zobaczyć, po szpiegowsku wyglądając
zza ścianki działowej. Ten pierwszy dostał od Kaśki jakąś
karteczkę. Paragon to nie był, bo paragonów niebieskich nie robią.
Wciągnęłam
ze świstem powietrze i schowałam się, nim zdążyli się
zorientować, że są obserwowani. Czyżby Wieczyście Wierna Kaśka
przestała być... wieczyście wierna? W to uwierzyć nie mogłam.
Ona bez tego Marcina to życia sobie nie wyobrażała. Ba, nawet
wybraną miała suknię, bo to już we wrześniu ślub…
Moje
rozważania przerwało nagłe pojawienie się Kaśki we własnej
osobie. Dziwny uśmieszek nie schodził jej z twarzy. Jako świadek
zdrady czułam się z tym okropnie. Co miałam biednemu Marcinowi
powiedzieć? Ja sobie w duchu wszystkie straszne opcje rozważałam,
a ona mi tu dała dwadzieścia pięć złotych.
— A
za co to? — spytałam zdziwiona, nie zaciskając jeszcze palców na
banknotach i monecie.
Kaśka
wywróciła oczami.
—
Za bycie beznadziejną ofiarą losu. — I poszła na kuchnię.
Jak
to mawiają: jeśli coś wygląda głupio, ale działa, to wcale
głupie nie jest.
Mój
mózg, oprócz tego, że należy do blondynki, ma jedną zasadniczą
wadę: nie zapamiętuje tras. Po prostu nie i już. Na świecie
jest tylko kilka lokalizacji, do których trafiłabym nawet z
zawiązanymi oczami, ale całą resztę przypominam sobie, ilekroć
muszę się tam wybrać. Nie inaczej było w przypadku drogi do Wisły
i z powrotem. Niby jechałam tamtędy setki razy, ale przy każdej
wycieczce zdarzało mi się choć raz wybrać zły zjazd albo pomylić
numery autostrad. Zawsze coś. A że studenckie wakacje trwają
aż trzy miesiące, to okresowo imitowałam podróż aż po
autostradę i z powrotem, żeby nie siać paniki w dniu wyjazdu albo,
co gorsza, zabrnąć w nieuczęszczane rejony Polski na kilka dni
przed rozpoczęciem semestru.
Kolejne
dwa tygodnie były niemal takie same; dni nie miały znaczenia, bo
każda doba do złudzenia przypominała poprzednią. Pracowałam,
zajmowałam się kuzynem będącym jedyną rozumiejącą mnie osobą
na tej szerokości geograficznej, czytałam, biegałam, słuchałam
muzyki, ale rejony Malinki omijałam szerokim łukiem. Jeszcze bym
Bogdana spotkała i biedaczyna by do końca życia na wózku
inwalidzkim jeździł. Tak kobiety traktować, widział to kto! Na
dodatek każdego dnia pogoda była identycznie skwarna. Jakby to
powiedział mój tata: było duszno i porno. To drugie
prezentowały turystki na głównym i jedynym deptaku w Wiśle. Ani
to szorty, ani to majtki, ale ważne, że pół dupy wystaje. Za
grosz poszanowania. Nie jestem jakąś starą babą, co by wszystkim
kazała kiece po samą ziemię nosić, ale spodenki, w których widać
narządy rozrodcze, to raczej mało przyzwoita rzecz.
Młodzież
się stacza, przysięgam. Albo to ja dziadzieję na starość.
Któregoś
dnia Tymkowi ostatecznie znudził się plac zabaw, zamki z piasku i
huśtanie, a także kąpiele w rzece, więc wzięłam się na sposób
i zapakowałam małego do mojego wypasionego matiza. Stan: igła.
Koreańczyk tylko po sushi jeździł. Poza tym miałam w nim całkiem
niezły wypas: elektryczne szyby (tylko te przednie, ale cśśś),
wspomaganie, centralny zamek… i spalanie jak u nałogowego palacza,
bo wiek dał mu się we znaki, a jak wiadomo, im starsze auto, tym
więcej chłepce. Ale co ja sobie mam żałować. W restauracji
pracuję, to co, nie stać mnie? Spławiłam tylko mamę przez
telefon kilkoma kłamstwami, rozłączyłam się, rzuciłam aparat na
łóżko i wsiadłam za kierownicę.
Ktoś
mógłby mi zarzucać, że to barbarzyństwo — w upał dziecku
kazać siedzieć w nagrzanym aucie. A to niech sobie zarzuca, co mnie
to interesuje? Szybę mu całą spuściłam, zapięłam w foteliku i
regularnie pytałam o samopoczucie. Poza tym, słońce trochę
zaszło.
Ej,
trochę za mocno. Halo, gdzie podziała się nasza wielka żarówa?
Dobra,
te chmury nie wyglądały przyjaźnie.
Gdy
tylko zarejestrowałam ten fakt, matiz wydał z siebie żałosne
rzężenie, po czym szarpnął kilkakroć do przodu i zgasł, sycząc
żałośnie.
—
Zajebiście — syknęłam jadowicie do siebie pod nosem.
—
Tosia, co siem stało? — niepokoił się Tymek na tylnym siedzeniu.
Na
tyle, na ile byłam w stanie, zepchnęłam samochód na pobocze.
Droga, na której koreański złom się rozkraczył, na co dzień
jest ruchliwa — stanowi główny dojazd do Wisły — ale tego
dnia, mimo że była to godzina szczytu, panowała tu pustka jak w
bębnie maszyny losującej po zwolnieniu blokady. Nawet nic nie
wiało, a tak to by cień szansy się pojawił na jakiś numerek czy
coś.
Bez
głupich skojarzeń.
Stałam
przy boku mojego wehikułu, rozglądając się za jakąkolwiek żywą
duszą. Bez większych efektów. Została mi tylko jedna opcja.
—
Tośka! Co siem stało! — Tymek wychylił się przez okno, waląc
dłońmi w drzwi od zewnątrz. Zmarszczył się cały w dziecięcym
gniewie.
—
Nic takiego, kochanie. — Odpięłam go do końca i wypuściłam. —
Nie wychodź na ulicę. Zaraz pojedziemy dalej.
Sięgnęłam
do małej półeczki obok kierownicy, tuż pod radiem, żeby znaleźć
swój telefon. Nie było go. W lekkiej panice zaczęłam macać
podłogę, siedzenia i pod siedzeniami. Zmacałam kieszenie,
przekopałam torebkę — nic. KURWA! — to słowo
natychmiast pojawiło się w mojej głowie. Musiałam zostawić
androzłoma w domu, kiedy sukcesywnie spławiałam matkę.
Jezusmaria.
Jesteśmy w dupie — to tyle, jeśli chodzi o moje inteligentne
przemyślenia. A dupa była tu prawdziwym eufemizmem.
Pozostało nam czekać na święte zmiłowanie albo na jakąkolwiek
dobrą duszę, która zatrzyma się, gdy zrobię z siebie
autostopowiczkę-wariatkę. Czyli jednak śmierć. Jakby tego było
mało, zaczęło wiać. Gdzieś w oddali usłyszałam grzmot — był
jeszcze na tyle daleko, że nam nie zagrażał, ale mógł przybyć w
ciągu najbliżej godziny albo i mniej. Potem zauważyłam drobne
kropki na bluzce Tymka, który przytulał moją głowę, gdy ja
skapitulowałam i usiadłam pod samochodem.
Biedaczek
wystraszył się, gdy gwałtownie wstałam, zauważając czarny
pojazd na horyzoncie. Jezusmaria, w tej dziurze ktoś mieszkał!
Najgorsza część stała przede mną. Miałam wyskoczyć na środek
i zrobić z siebie wariatkę. To nic takiego, po prostu bądź
sobą, pokrzepiałam się. Czekałam na odpowiedni moment. Ślepa
jestem jak kret, więc przez dłuższy czas był to dla mnie po
prostu czarny, poruszający się obiekt. Na pewno prowadzili go
ludzie (bo autopiloty nie są jeszcze w modzie), ale jacy?
I po
co ja, głupia, pytałam. Gdy samochód znalazł się w niedużej
odległości od nas, zbladłam. Byłam koloru tej podwójnej ciągłej
na środku. W tamtym momencie cholernie żałowałam, że nie mogę
umrzeć na tej drodze, zapomniana przez wszystkich.
Czym
prędzej odwróciłam się tyłem do zatrzymanego po drugiej stronie
drogi pojazdu.
*
Jest to tzw. vestifobia i konkretnie dotyczy ona strachu przed
ubieraniem stójek, krawatów, czegokolwiek zaciskającego się wokół
szyi, i ogólnie obcisłych rzeczy.
Hej,
hej, hej!
Witam
Was po tym jakże nieszczęśliwym weekendzie w Lillehammer.
Pospadaliśmy na bulę równo. No dobra, przesadzam, w końcu nikt
przed punktem K nie skończył (może oprócz biednego Kamisia,
którego parabola lotu to była równia pochyla, i to wyjątkowo
pochyła :(). Jestem pod wrażeniem sukcesu Stefana Huli, bo, nie
czarujmy się, nie pokładałam w nim szczególnej nadziei. Ale
jestem z niego dumna i życzę mu tylko większych sukcesów w
nadchodzących startach!
A
Niżny Tagił to nie wiem, jak skomentować — lepsiejszy?
Gorsiejszy? Przecież nasz Mistrz Olimpijski się nie zakwalifikował!
Oj, będzie Kamil zły, oj, będzie. Na pewno sobie pod nosem psioczy
na tych okropnych Rusków i ich niedorobione skocznie. I na te wiatry
takie fatalne!
Widziałam
Olka. Nowa narzeczona chyba mu nie służy. SERIO. Będąc z
poprzednią, Agatą, jakoś, no... nie wiem. Sapporo? Dziesiąte
miejsce? Przeniesienie do kadry A? A tutaj regres do Kontynentala.
Niby siedemnaste miejsce jest, ale przecież w Seefeld drugi był,
kurde blaszka. Umie więc chłopak. To co talenta marnuje na jakieś
konkursy nieudane?
Za to
w Andrzej...! NA ANDŻEJA ZAWSZE MOŻNA LICZYĆ! *strzela konfetti,
latają serduszka, walą fajerwerki* Taka jestem radosna i
szczęśliwa, że hej. :) No i nasz Jakub Wolny, szybki jak konik
polny zaliczył piękny powrót po trudnej kontuzji. Tak się
skacze, moi państwo. Ja sobie tak typuję, kto zostanie filarem
kadry A, jak Stoch skończy karierę. Jeśli się nam chopoki nie
popsujo, to na pewno Stękała i Wolny. I może Kantyka, o. Z tych
młodych mówię, oczywiście. Bo przecież mamy jeszcze Kubackiego,
któremu (przynajmniej chwilowo) lato się włączyło.
Przepraszam,
że rozdział dopiero dziś; miał być już we wtorek, ale mieszam,
zmieniam, przemieszczam i tak to wychodzi właśnie. A poza tym w
czwartek złapałam przeziębienie, więc jestem bardzo
nieszczęśliwa, że mam katar i szczypie mnie schodząca skóra z
nosa. :( Całe życie odporność miałam i końskie zdrowie, a teraz
drugie przeziębienie w ciągu miesiąca.
Co do
tzw. soundtracku. Każdemu rozdziałowi przyporządkowany jest
jeden utwór z odtwarzacza u góry strony. Gdyby miał się pojawić
jakiś dodatkowy w danym rozdziale, dam bezpośrednio linka. Mam
pokręcony gust muzyczny, ale myślę, że zawsze można spróbować
czegoś nowego, cʼ nie? Nie dotyczy to prologu. W tej chwili są dodane piosenki aż do trzeciego rozdziału. Najlepiej byłoby sobie zapętlić jedną w trakcie czytania rozdziału, ale playlista leci sama i nic na to nie poradzę. :(
Naprawdę
jestem nieszczęśliwa z powodu tego kataru. Tak mnie noooos
szczypieeee! A do świąt tak daleko...
A Wy,
mam nadzieję, jesteście szczęśliwi z powodu rozdziału? :)
Jejciu jaki cudowny!
OdpowiedzUsuńNaprawdę masz talent!
Jestem ciekawa jak potoczy się przygoda z samochodem :)
Mogłabyś mnie informować w zakładce spam? Z góry dziękuję :)
http://zycie-w-horrorze.blogspot.com/
Nikogo nie informuję o nowych notkach. ;) Jest takie coś, jak lista czytelnicza w panelu głównym w Bloggerze i tam wszystko wyskakuje. :)
UsuńNareszcie Tośka wróciła! (wiem, zabije mnie za to zdrobnienie :<) Uwielbiam jej humorki ♡ Nawet sobie nie wyobrażasz, jakiego ataku śmiechu dostałam po jej niefortunnym salcie z finałem między nogami Kamila :D Mistrzostwo! I te zgryźliwe komentarze... Kocham, kocham, i jeszcze raz: kocham! ♡
OdpowiedzUsuńJestem pewna, że w tym samochodzie będzie Olek. Mur beton! Innej opcji nie przewiduję :P
Pozdrawiam i weny życzę! :))
Na dwoje babka wróżyła. :D
UsuńWybacz bardzo chaotyczna formę komentarza, ale musialam notowac na bieżąco, bo mi się dużo konkluzji nasunęło, to tak na wstępie. Let's start the show!
OdpowiedzUsuńTeż przedstawiam się jako Hermenegilda! Albo Kunegunda!
Zaplątała się w siatkę, taaak...? A może i tak? Po takiej Tośce, tfu! Antku można się wszystkiego spodziewać.
Jako taka duża dziewoja (miseczka H przemawia do wyobraźni) to tego ochroniarza powinna potraktować jednym paluszkiem – przecie teraz do tej roboty biorą takie chucherka... choć, imię Bogdan nosi w sobie wielką siłę i obwód w bicepsie w wartości zbliżonej do obwodu mojego uda, a to liche nie jest.
Tymek zlizujący piankę do golenia (to naprawdę pomaga...?) i gwałt na rękach (to trochę jak Gombrowicz... tylko, że tam były uszy i było to bardziej drastyczne...). A i Bieszczady <3.
Zawał mózgu... chyba wiem kto siedzi przy tym stoliku...
...zgadłam!
W sumie to nie była trudna zagadka.
I nigdy nie nerwuj znerwowanej kelnerki, zapisz, zapamiętaj.
Klimatronic – płaczę.
A no tak, podanie kart mogłoby nieco ułatwić sprawę :)
Szafka – połykacz sztućców? Ja mam w domu szafę pożerającą skarpetki. I to zawsze jedną z pary. Nie polecam i łączę się w bólu.
Epicki fall. Naprawdę epicki. Steven Spielberg lepiej by tego nie wymyślił. Czy Kamilowi do twarzy z brokułową...? Chyba nie, ale zachował pełen profesjonalizm jak widzę.
Ojej, umarł mnie ten fragment, krótko mówiąc, no!
Matiz zarzęził. Wyczuwam kłopoty. Kłopoty+bliska obecność Wisły+ Toś... znaczy się Antek równa się? Będzie zabawnie!
No, mówiłam, że będzie śmiesznie. Ale to w następnej notce, jak mniemam. Więc lecę czytać dalej.
E_A / Szal
(nie, nie pamiętam jak jestem zalogowana :D)
Tośka do "obdarzona hojnie przez naturę" dziewoja, ale na pewno nie jakiś kaszalot, Bogdanowi by rady nie dała, bo Bogdan to pan pod pięćdziesiątkę podchodzący, z brzuchem dwa razy większym od Tośki, więc miałaby problem!
UsuńŁączę się w bólu, jeśli chodzi o szafkę. [*] Tyle skarpet przepadło bez echa...
Czy Kamilowi do twarzy z brokułową? Hmm, ładnie mu w zieleni, więc kto wie. :)
Pozdrawiam,
Charlie