1. Przeklęte rewiry


Nothingʼs ever what it seems
You think youʼve got it figured out
Then find yourself another layer
And life can bring you to your knees
or lift you ‘till youʼre flying
Do you wanna live it now or later?
Jon McLaughlin — Another Layer


— Puszczaj mnie, ty stary zboku! Słyszysz?! Łapy przy sobie!
Co on sobie wyobrażał?! Będzie mnie obłapiał, dziad stary. Co to, to nie! Na takie wybryki to ja sobie nie mogłam pozwolić. Ciągnął mnie, burak jeden, przez pół terenu skoczni, trzymając za łokieć jak jakąś piętnastoletnią smarkulę, która trzeci dzień z rzędu wróciła do domu kwadrans po dziesiątej wieczór. Ja sobie takie insynuacje wypraszam! Nie będzie Gienek pluł nam w twarz!
Ale co to? Ku mojemu wielkiemu zdziwieniu, na parkingu stał nie tylko autobus kadry, ale i… cóż, kadra. Ożeszwtwarz. Mnie się wydaje, czy moje życie właśnie stało się żałośniejsze? Jeszcze ze dwie takie akcje i będę mogła startować w konkursie o Złotą Malinę — nie za film, tylko za życiorys. Wygram w przedbiegach, na bank.
Trochę się uspokoiłam, ale i ochroniarz cały opromieniał na widok naszych Orłów, więc momentalnie wyrwałam łokieć z jego rąk, patrząc nań spod byka.
— Co się stało, Bogdan? — spytał… No, tak. Inaczej być przecież nie mogło. Bo jak się partoli, to się partoli wszystko. Lawinowo.
Właśnie zdałam sobie sprawę z faktu, że zbłaźniłam się na skalę światową. Oto stał przede mną dwukrotny mistrz olimpijski z Soczi. Przepraszam, gdzie jest ten przycisk otwierający zapadnię?
— Eee tam — Bogdan machnął ręką. — Jakaś nawiedzona turystka uznała, że wejdzie na teren skoczni bez pozwolenia.
— Turystka?! — wykrzyknęłam, czując, jak moje czerwone z gorąca policzki przybierają barwę burgundy. — Ja tu prawie mieszkam! A w siatce była dziura!
— Tak, tak — odparł z lekceważeniem ochroniarz, znowu łapiąc mnie za rękę i wywołując tym samym syndrom Touretteʼa. — Słyszałem takie historie setki razy.
— Więc może wypadałoby w końcu naprawić ogrodzenie?
Grupa skoczków zaśmiała się, a ja przyjrzałam im się kątem oka. Dobra, Stocha kojarzyłam, Żyłę też… Ale reszta? Podlotki jakieś, słowo daję. Niskawe, chudawe, bez prezencji. Wszystko się posypało, jak tylko Małysz kopnął Polski Związek Narciarski w dupę. I dobrze facet zrobił, bo gdyby miał ciągle przebywać wśród takiego plebsu… Szkoda tylko, że teraz nasi zostali bez porządnego lidera. Słabizna i beznadzieja. Już ja, ze swoim niemałym zapasem kilogramów, lepiej bym skakała. Daliby mi narty, to bym im pokazała, jak to się robi.
— Idziemy, koleżanko. — Bogdan popchnął mnie ku wyjściu, a moje ramię automatycznie wystrzeliło do tyłu, dając mu do zrozumienia, że wszelki dotyk zostanie zduszony. W zarodku.
A poza tym ja sobie nie przypominam, żebyśmy się kolegowali!
Fantastycznie. Zostałam publicznie upokorzona, a potem zmolestowana. Gdzie ci dżentelmeni, co? Ja wam powiem, gdzie. WYGINĘLI! Dawno temu, razem z dinozaurami! Taki t-rex to, mimo rączek niemowlaka, na pewno pomagał swojej dino-żonce nosić ciężary i zamiatać jaskinię. A teraz, jak podczas biegania zaplączesz się w dziurawe ogrodzenie, to cię jeszcze popchną i zasadzą kopa w dupę, żebyś poleciała jak najdalej! Tak to się traktuje damy w opałach!
— Chwila!
Zatrzymałam się raptownie razem z Bogdanem i odwróciliśmy się jednocześnie na pięcie. Jak w teledysku Beyoncé, normalnie. Jeden z młodziaków, z rudobrązową grzywą, wspaniałomyślnie oznajmił:
— Skoro już tu przyszła, to może jej chociaż autografy damy? Żeby trud nie poszedł na marne.
No zawał mam. Weźcie mnie stąd, bo ja zaraz zejdę za zawał!
Patrzyłam na to chude a długie kuriozum, jakby się z drzewa urwało. Co ja gadam, jego za dziecka ze szczytu Letalnicy zrzucili, mając nadzieję, że umrze razem ze swoją głupotą, ale głupi ma zawsze szczęście, więc przeżył. Na swoje i nasze nieszczęście.
— Co takiego?! — żachnęłam się.
— No… bo chyba po to tu przyszłaś, prawda? — Kretyński uśmieszek nie schodził mu z twarzy. — Zrobić nam zdjęcia z ukrycia, popiszczeć, zebrać autografy, komplementować…
Natychmiast odwróciłam głowę od tego zbiega z wariatkowa i spojrzałam na Bogdana, pytając:
— To którędy do wyjścia?
Pół-brunet, pół-rudzielec zrobił wytrzeszcz oczu, jakby mu skakać nago kazali. Przysięgam, taki szok widziałam ostatni raz u swojej mamy, kiedy jej oznajmiłam, że zamierzam studiować filologię polską. Ojciec aż musiał zrobić sobie drinka z litra Finlandii na tę wieść — jak zwykle zresztą.
— Nie-nie jesteś… fanką?
Wszyscy skoczkowie są tacy niedomyślni czy tylko ja na takich trafiłam? Jeden mądry Stoch stał cicho i podśmiewał się pod nosem ze swojego młodszego kolegi. Żyła to się aż musiał tyłem do towarzystwa odwrócić, a i tak widać było, jak się cały trzęsie.
No pytał się idiota, jakby chwilowej zaćmy dostał. Czy miałam wymalowane polskie flagi na policzkach? Nie. Czy miałam transparent z czyjegoś fanklubu? Nie. Czy miałam koszulkę z podobizną swojego idola? Nie. Z One Direction, ale to był żart z okazji osiemnastych urodzin… Nieważne.
— ZAPLĄTAŁAM SIĘ W SIATKĘ, DEBILU! — Po tych słowach z ostentacją odwróciłam się na pięcie i sama znalazłam drogę do wyjścia.
Gniew dodał mi prędkości. Byłam taka wściekła, że mogłabym im remont generalny zrobić, samodzielnie wynosząc wszystkie auta z parkingu pod pachami.
— Czekaj! — W bramie zatrzymał mnie aksamitny głosik wyrośniętego juniora. Niech zna chłopak moją dobroć. Przystopowałam i odwróciłam się do niego. — Głupio wyszło. Nie chciałem cię obrazić, czy coś. Nie wyglądasz na groupie. Właściwie to nawet nie do końca wyglądasz jak dziewczyna.
Szanowny Święty Mikołaju, na tegoroczne święta poproszę kobiece zachowanie i sylwetkę. Nie, cycków mi już nie dokładaj, miska H w zupełności wystarcza.
Dziewczyna przecież ze mnie żadna. Mam poobijane łydki, moje wcięcie w talii zastąpiła prosta linia i bary mam trochę szerokie — ale żeby od razu, że jestem płeć brzydka? Odezwał się model Calvina Kleina.
Wywróciłam oczami, bo to nie pierwszy raz, kiedy zdegradowali mnie do mężczyzny, podczłowieka, hybrydy, hermafrodyty, i tak dalej. Zamierzałam się oddalić na bezpieczną odległość koła podbiegunowego, czyli do centrum Wisły, ale mój interlokutor-przygłup złapał mnie za ramię. Co oni mają z tymi rękami? Niedowartościowani jacyś czy co? Ja przecież nie żaden Burnejka, nie mam fajnych biców do macania. Ale może oni lubią, kto ich tam wie.
— Źle to zabrzmiało. Chodziło mi, że nie jesteś taka, no, przesadnie urocza.
Uroczy to był jego eufemizm. Ja i urok to dwie sprzeczne definicje. Nie interesują mnie zakupy, makijaż, lakiery do paznokci, tylko słodycze, książki i seriale. Lubię biegać i nałogowo słucham muzyki. W dzieciństwie mdliło mnie na widok jednorożców i wózków dla lalek. Nie dostaję skurczów macicy na widok przystojnych aktorów ani przesadnie metroseksualnych wokalistów. Moim ulubionym zajęciem jest wydzieranie się pod prysznicem, a nie plotkowanie o Ance, która zerwała z Rafałem, bo miał małego. (Swoją drogą — dobrze dziewczyna zrobiła). Nie dywaguję godzinami nad doborem ciuchów i fryzury — ubieram to, co mi akurat wypadnie z szafy na głowę i czeszę się w koński ogon albo wcale.
A teraz stałam przed nim w szortach z hawajskim wzorem, zbyt szerokim t-shircie z zespołem dla hot czternastek, brudnych adidasach do biegania, ze spoconymi włosami i twarzą koloru rdzennych Amerykan. Nie jestem przesadnie urocza. Dobre.
Machnęłam ręką na jego tłumaczenie i znowu chciałam pójść, ale w odpowiedzi mocniej ścisnął moje ramię. Jak będę miała siniaki, to zgłoszę to na policję jako molestowanie w miejscu publicznym!
— Przepraszam.
Wzniosłam oczy ku niebu.
— Wybaczone.
— Jak masz na imię? — spytał szybko, nim zdążyłam się po raz enty w tym dniu odwrócić.
— Hermenegilda Szastok — odparłam sarkastycznie. — Żegnam!
A bo mnie akurat obchodzili skoczkowie i ich imiona. Pff!
— Ja serio pytam.
Pech chciał, że w tym momencie rozdzwonił się mój telefon. No pięknie, ciotka Marta. To dopiero artystka! Jak się rozgada, to nie ma zmiłuj. Najgorzej, kiedy ty dzwonisz do niej, a jej monolog osiąga rozmiary cyklu W poszukiwaniu utraconego czasu. Proust w grobie nie posiada się z zachwytu, a twój rachunek rozrasta się do rozmiarów bulli papieskiej. Gdyby chodził za nią jakiś skryba, w rok napisałby dwa razy większe dzieło niż Francuz. Niestety, z powodu fali upałów, która zawitała do nas jakoś na początku lipca, spocona była dosłownie każda część mojego ciała, nawet dłonie. A że teraz tylko te złomowate smartfony robią, to mi moje cacko zaczęło wyślizgiwać się z mokrych rąk jak mydło. Przeklinam wszystkie ekrany dotykowe! Doprawdy nie wiem, jak mi się udała ta trudna sztuka, ale przeciągnęłam paluchem po ekranie, a zaraz po tym wcisnęłam głośnik. Akcydentalność: sto procent.
— Tośka, Jezus Maria, gdzie ty jesteś?! Pół godziny temu miałaś być! Martwimy się tu z wujkiem! Tymek już marudny okropnie, bo mu czytanie bajek obiecałaś, obiad stygnie…
Przestałam słuchać wywodu ciotki, podnosząc wzrok na panów skoczków z pełnym zażenowania uśmiechem. Liczyłam, że wezmą to za szczery gest. Zebrani zaczęli się podśmiewać (Żyła znów trząsł się jak niemądry), a stojący przede mną rudawy kolega miał do twarzy przylepiony pełen satysfakcji uśmieszek. Och, jak bardzo chciałam mu go zmazać…
A ciotka z pasją prawiła mi kazanie w tle.
— Miło poznać, Tośka. Olek. — Spojrzałam na jego wyciągniętą dłoń, po czym odchyliłam się na stronę, wymruczałam do słuchawki: Oddzwonię później, nie zważając na zaniepokojony ton cioci, i odwróciłam się znów w jego kierunku — nadal patrząc na tę dłoń. Myślał, że go dotknę? Ani mi się śniło!
— Masz oficjalny zakaz zwracania się do mnie per Tośka. Wszyscy macie. — Zerknęłam na resztę kadry za jego plecami. — Masz mi mówić Antek.
Olek skrzywił się.
— Zmieniasz płeć?
Wywróciłam oczami. Po raz kolejny. Za jakie grzechy, najdroższy Boże…
— Nie, po prostu nie lubię żeńskich zdrobnień.
Tośka. I czego jeszcze? Może przypnę sobie różowiutką kokardkę do czubka głowy? I założę pełną wdzięku spódniczkę z falbankami oraz słomkowy kapelusik przeciwsłoneczny. I będę tak paradować po centrum! Wspaniale!
Telefon w ręce znów zaczął wibrować. Ciotka robiła się coraz bardziej niecierpliwa. Tym razem chciałam za wszelką cenę uniknąć upokorzenia publicznego, więc prędko się wykręciłam.
— Na mnie czas. Miło było poznać. Do nigdy! — Ostatnie zdanie rzuciłam odwrócona już do nich plecami.

Bura od ciotki była niesamowita. Że się zamartwiała, że Tymon się darł, und so weiter. Halo, mam prawie dwadzieścia dwa lata! W takim wieku nie dostaje się już bury. Posłusznie jednak wysłuchałam kolejnego monologu, ponieważ miałam świadomość, że ta kobieta w tamtej chwili zapewniała mi dach nad głową. Mieszkam półtorej godziny drogi od Wisły, a przyjeżdżam tu wyłącznie latem, by pracować jako kelnerka w restauracji wujostwa. Nie jest to praca moich marzeń, ale zapewnia mi przyzwoite pieniądze, więc nie mam powodów do narzekań. Na wakacje jeżdżę wyłącznie palcem po mapie, a zatem nie muszę z niczego rezygnować! A teraz tylko czekam na rozpoczęcie pierwszego roku magisterium z filologii polskiej i pracy w księgarni. Radość sama w sobie.
Skoczyć z mostu teraz czy jeszcze poczekać do wypłaty?
Po skończonym kazaniu mogłam wreszcie pójść pod prysznic. Tej to się gęba nigdy nie zamyka. Pot zdążył na mnie wyschnąć, a ona dalej klepała litanię. Naprawdę doceniam jej dobroduszność, jednak to gadulstwo… Nie, żebym była jakaś lepsza, po prostu wcielenie Hanki Bielickiej zaczyna we mnie dominować w wybranych kręgach. I nie, Rudeccy do nich nie należą.
Ale Tymek już tak.
— Cytać! — Chłopczyk z promiennym uśmiechem na buźce przytulił się do moich nóg. Pozornie wszystko byłoby i w porządku, gdyby nie fakt, że wysmarowałam je pianką do golenia, a wyszłam z łazienki tylko po czyste ubrania.
— Za chwilę — obiecałam, z trudem odczepiając kuzyna od dolnych kończyn, który zaczął lizać uwalane preparatem dłonie, więc naprędce musiałam mu je wytrzeć w ręcznik owijający moje wielorybie cielsko.
Będąc w gościnnej sypialni, a więc mojej tymczasowej jamie smoka, zerknęłam przelotem na telefon. Cudownie, okupowałam łazienkę już od godziny, a zapowiadało się na kolejne pół. No co? Golenie nóg to nie zwykła czynność — to sztuka nacisku. Jeden błąd i twoje łydki mogą spływać krwią…
W drodze powrotnej zauważyłam, że ciotka ze zmartwioną miną prowadzi rozmowę przez telefon w salonie. O dziwo, nic nie mówiła. Nie musiałam długo czekać na ciąg dalszy.
— Tosia!
Zatrzymałam się w pół kroku i cofnęłam. Uśmiechałam się, ale już wiedziałam, co się święci. Ta kobieta właśnie zamierzała zepsuć mi jutrzejsze wolne.
— Magda nie może przyjść, dopadła ją jelitówka. Mogłabyś ją zastąpić?
Mówiłam!
Od powodującej odruch wymiotny myśli o pracy powstrzymywał mnie tylko czas spędzony z Tymkiem. Miał cztery latka, ale sprytny był z niego zwierz. Szybko kojarzył fakty i lubił zadania wymagające logicznego myślenia. Lubił też mnie, co było raczej rzadkie wśród ludzi. Może wynikało to z tego, że po prostu nie dorósł jeszcze do wieku, w którym każda myśląca istota zaczyna łapać, że jestem z lekka nienormalna i nie do końca przyjazna dla środowiska. Mama ciągle mi powtarza, że nigdy w życiu nie znajdę męża, bo nie ma tak obłąkanych facetów na tym świecie; nikt nie ma też nerwów ze stali, co tylko potwierdza jej teorię.
A ja pytam: na co mi facet? Osobnik z mózgiem umieszczonym w genitaliach równa się same problemy. Nerwów mam na co dzień wystarczająco dużo, żeby nie potrzebować dodatkowych wrażeń. Ktoś by powiedział: ale seks… Co mi po seksie? Pięć minut zadowolenia, ciąg dalszy marudzenia. Dobrze mi samej. Jestem samodzielna emocjonalnie. Jestem kobietą silną i niezależną, tylko kota nie mam, bo babcia uczulona na sierść. A te bez niej są brzydkie, wyglądają jak kocia śmierć.
— Tosiaaaa? — zagadnął Tymek, kiedy zamknęłam bajkę o Kopciuszku. Był jedyną osobą, której wolno było wobec mnie używać tego zdrobnienia. Inni używali go nielegalnie (patrz: orator Marta Rudecka). — A dlacego Kopciusek uciekała psed księciem?
Skubany myślał nad tym, co słyszał.
— Bo wtedy kończył się czar i bała się, że kiedy książę zobaczy ją w brudnych ubraniach do sprzątania, zmieni o niej zdanie. A poza tym, macocha i jej córki nie mogły jej zobaczyć bez przebrania. Gdyby ją rozpoznały, byłyby bardzo złe!
Zmarszczył brwi.
— To dlacego ksiązę tak sukał Kopciuska?
Tym razem to ja zmarszczyłam brwi.
— Bo bardzo mu na niej zależało — odpowiedziałam w zamyśleniu. Kuzyn popatrzył na mnie z nierozumnością wypisaną na różowej twarzyczce. — Bo książę bardzo polubił Kopciuszka.
Tymek westchnął cichutko, a potem ziewnął. Prawdę mówiąc, z nieznanych przyczyn, ja też poczułam się śpiąca. Dobra, wiem, z jakich przyczyn. Zostałam psychicznie zmaltretowana przez grupę skoczków narciarskich, którzy na dodatek bez przerwy gwałcili moje ręce, a potem poddałam się terapii słowem Marty Rudeckiej. (Koniec końców nie miałam siniaków ani większych ubytków psychicznych, ale myślę, że za całą resztę mogłabym ich wszystkich śmiało posłać do sądu).
Położyliśmy się razem na moim łóżku i zasnęliśmy skuleni jak embriony. To nic, że byłam bez przerwy kopana i bita w twarz. Jestem twarda sztuka. Żadnej pracy się nie boję.

…dlatego dzielnie znosiłam swoją koszmarną dniówkę następnego dnia. Spiekota jak w centralnym punkcie rezydencji Lucyfera, słońce jasne jak dupa Eskimosa, a wiatru ani odrobiny. Wewnątrz brak klimatyzacji. Ludzie wchodzili jak nakręceni, bez przerwy, non-stop. Jeść, jeść i jeść. I pić zimne, z lodem. Kostkarka, stara i brzęcząca żałośnie, błagała o litość. Kiedy uznała, że więcej poniżać się nie zamierza, przestała produkować lód. Bo za ciepło. I już.
Chciałabym być taką kostkarką. Mogłabym wtedy powiedzieć, że jest mi za ciepło i rzucić wszystko i wyjechać w Bieszczady.
Na domiar złego, wszystko wypadało mi z rąk. Tłukłam talerze, wywalałam dania na podłogę, myliłam zamówienia, mieszałam się przy wydawaniu reszty. Ze trzy razy sprawdzałam, czy to nie był piątek trzynastego i nic. No wtorek, zwyczajny wtorek! Jakby tego było jeszcze mało, przyszedł taki jeden z drugim i komentowali dekolt albo krótką spódniczkę (ciocia nie powiedziała nic na temat jej długości, więc co im do tego? Menedżerzy od siedmiu boleści się znaleźli), albo, co było gorsze, zaczęli się wyżywać. A ja miałam taką wygodną tacę w ręku… Gdyby się tak zamachnąć prosto w ten pusty czerep… Może nikt by nie zauważył, jeśli kilku gości leżałoby pod stołem?
Nie miałam jednak czasu na fantazjowanie, bo tempo pracy było iście zabójcze. Odliczałam minuty do końca zmiany. Dzięki Bogu, Magda nie mogła zjawić się na poranną dniówkę, więc od szesnastej byłam wolna jak dzika świnia. Tyle że właśnie w okolicach szesnastej zaczął się szturm, który przebił wszystkie poprzednie.
Zostało mi pół godziny. Trzydzieści minut. Ileśtam sekund, nie wiem, liczyć mi się nie chce. Tysiąc osiemset? Jakoś tak. Zauważyłam, że do dużego stolika na zewnątrz przysiadła się spora grupka. Westchnęłam, ale wzięłam do ręki karty i już miałam je wynieść, gdy…
Odwrót, odwrót, odwrót.
— Kaśka! — zawołałam w głąb kuchni, ale nie otrzymałam żadnej odpowiedzi.
Po chwili koleżanka wróciła na zaplecze, spiesząc się niemiłosiernie. Była równie czerwona i spocona, co ja i przez chwilę poczułam wyrzuty sumienia. Ale tylko przez chwilę.
— Kasia, mogłabyś obsłużyć ten duży stolik na zewnątrz?
Współpracownica podniosła podejrzliwie brew, pakując sztućce w serwetkę.
— Bo?
Przełknęłam z trudem ślinę.
— Boooo, eeeeeee, chyba się jednemu z nich spodobałaś! — Mój geniusz momentami zadziwia mnie samą.
Kaśka spojrzała na mnie, jakby mój geniusz nie był jednak tak genialny. Cóż, całkiem możliwe, że palnęłam głupotę na miarę wróżbity Macieja. Dziewczyna była zaręczona od pół roku i ani myślała kąpać się w blasku komplementów od nieznajomych. Poza tym, chyba jednak nie byłam wiarygodną aktorką.
— Nie mogę. Mam do wyniesienia jeszcze cztery inne zamówienia.
A zatem zostałam odesłana z kwitkiem. Świetnie.
Wolnym krokiem, przytulając do piersi karty dań, usiłując dodać sobie pewności siebie, zmierzałam ku wyjściu. Ich stolik znajdował się tuż naprzeciwko. O Boże, umierałam na zawał mózgu. Znaczy serca. Wszystko jedno. Pikawa miała mi zaraz wysiąść!
Gdy udało mi się dotrzeć do celu, wszyscy, jak na komendę, spojrzeli na mnie. I wtedy wiedziałam, że jestem ugotowana jak ten makaron, co pani Usia kucharka przed chwilą odcedzała. Dokładnie tak, a może nawet ździebełko bardziej. Starałam się zachować pozory zawodowego profesjonalizmu, ale koniec końców, to nie był mój zawód, więc…
— Tośka! Co za szalenie miła niespodzianka!
Chciałam go zmiażdżyć jak robaka. Ten półrudzielec podziałał mi na nerwy skuteczniej niż płachta na byka. Proszę uprzejmie, krzycz dalej! Niech się cała restauracja dowie, że was znam! Może przy okazji opowiesz, jaką wczoraj zaliczyłam wtopę? A najlepiej rozmieść to na billboardach… Tak dla pewności.
Szczerzyli się jak głupi do sera. Czego im było tak wesoło? Stali u progu śmierci z rąk poirytowanej kelnerki. Odradzałabym wszelkie gwałtowne ruchy.
— Taa — mruknęłam, ściskając karty jak ostatnie deski ratunku. — Co podać?
— Dobry humor kelnerki?
— Nie mamy w ofercie.
Stoch spojrzał na potykacz stojący u progu naszego tarasu.
— Macie jeszcze ten chłodnik z brokułów?
Przytaknęłam głową, przygotowując się do notowania.
— To poproszę. — Skrupulatnie zapisałam jego prośbę.
— Chaszcze, bleee — skrzywił się Żyła, klepiąc po brzuchu. — A coś takiego, no, zjadliwego? Z mięsiwem najlepiej, o?
— Grillowany filet z kurczaka z frytkami?
Jeden z młodych, o twarzy piętnastolatka, zaśmiał się, patrząc na swojego kadrowego kolegę.
— Pietrek, bo złamiesz nam belkę startową! — odezwał się wciąż ucieszony jak prosię w deszcz.
— Ty się mną, Klimek, nie przejmuj, ja sobie z wagą poradzę. — zlekceważył go Żyła. — Biere.
Przytaknęłam, notując. Klimek? Co to ma być? Co on ma na imię Klimatronic czy jak? Otrząsnąwszy się w duchu na tę myśl, popatrzyłam na resztę baranów, które przyszły się nażreć. Jasne, dorzućcie mi roboty. Niech upokarzająca passa trwa.
— Ja sobie podium spod nóg nie dam wyszarpać — odezwał się nagle wysoki blondyn, którego czupryny sam Chopin by się nie powstydził. — Macie jakieś niskokaloryczne desery?
Kolejny raz przytaknęłam głową.
— Z jogurtem naturalnym, orzechami, suszonymi owocami…
Jaśnie Panowie decydowali tak przez pół godziny. Nie wiem, może przez to, że z nerwów nie dałam ich tych kart i wszystko musiałam recytować z głowy…? Mogę się jednak mylić.
Ale sama ich wizyta nie była najgorsza. Wbrew pozorom, punktem kulminacyjnym spotkania stałam się ja. Tak, właśnie ja. Antonina Socha. Bo to zła kobieta była.
Może nie zła, ale zdecydowanie niezdarna. Nerwy, nerwy, nerwy i potem masz! Posłałam zamówienie na kuchnię, a sama zajęłam się zmywaniem. Sytuacja uległa pozornej stabilizacji, bo wszystkie stoliki były zajęte, więc żadnych napływowych nie zawiewało w naszą stronę. Nikt normalny nie chciałby jeść lub pić w pomieszczeniu bez klimatyzacji, a zatem wewnątrz przebywałyśmy tylko my, kelnerki, i kucharki. W czasie mycia, oczywiście, potłukłam kilka talerzy, a dwa noże i widelec wyśliznęły mi się z ręki i wylądowały za szafką. Stamtąd nie było dla nich ratunku. Przepadły bezpowrotnie.
Kiedy pani Usia zawołała, że moje dania są już gotowe, dostałam skrętu żołądka. Całe śniadanie podniosło mi się do gardła, a to tylko pogorszyło sprawę. Nie lubię rzygać. Boję się rzygać. TO NIE JEST ŚMIESZNE! Jak można bać się ubrań*, to wymiotów tym bardziej. Dostaję trzęsawek, momentami popadam w lekką panikę. Tym razem nie wiedziałam do końca, czy telepie mną z obawy przed puszczeniem nieplanowanego pawia czy jednak z powodu kolejnej przymusowej konfrontacji ze stadem nielotów. Właściwie to dziwne, że mnie jeszcze nie zjedli. Powinni być wredni i nie odpuszczać żadnych potknięć. Jak internet, który nie przebacza.
Będzie dobrze, dodawałam sobie otuchy w myślach, w jednej ręce trzymając miskę z zupą dla Stocha, a w drugiej makaron tagliatelle z brokułami dla Klimka. Skoro tylko przekroczyłam próg restauracji, zauważyłam, że to rudawe kuriozum szczerzyło się, jakbym dwa worki pieniędzy ze sobą taszczyła. Co za imbecyl. Czego on się tak cieszył? Pewnie myślał, że zabawny jest, bo zachowuje się dokładnie tak, jak bym tego nie chciała.
To był zaledwie ułamek sekundy: wydało mi się, że ktoś z ulicy mnie zawołał, więc odwróciłam głowę. Każdy głupi by skojarzył, że w ten sposób stracę kontrolę nad przeszkodami na mojej drodze, ale blondynka Socha oczywiście o tym nie pomyślała. I sama sobie winna jest tego, że potknęła się o nogę czyjegoś krzesła, w związku z tym obydwa trzymane przez nią naczynia fiknęły artystycznego koziołka w powietrzu, lądując kolejno: miska z zupą na głowie Dwukrotnego Mistrza Olimpijskiego, a talerz z makaronem na nogach Żyły. Ach, no i ja. Ja z kolei wylądowałam twarzą w kroku tego pierwszego.
A BO STAWIAJĄ MATOŁY TE KRZESŁA JAK NIEPRZYTOMNI! Co?! Nie widać, że kelnerki mają swoje gabaryty i miejsca potrzebują?!
Rozległy się wrzask, śmiech i panika. Pozostali goście zaprzestali swoich czynności i spojrzeli w naszym kierunku, komentując półszeptem całe zajście. Stanę się pewnie sensacją w lokalnym brukowcu. A nagłówek będzie brzmiał tak: Robiąca lody kelnerka i upaćkani skoczkowie, czyli jak zacząć sezon z pierdolnięciem. Żyła natychmiast wstał i pobiegł do łazienki, bo temperatura makaronu zagrażała jego genitaliom, a właśnie tam się znalazła cała porcja, Stoch natomiast powolnym, pełnym zastygłego zaskoczenia ruchem przetarł zieloną z brokułów twarz dłonią. Ja, czując, że wstyd zaraz wypali mi policzki, odsunęłam się od krocza Mistrza, zmuszona do wysłuchiwania niewybrednych komentarzy ze strony reszty kolegów, którzy byli wniebowzięci. Rechotali jak jakieś rasowe ropuchy.
— A mówiłaś, że uprzejmość kelnerki nie jest wpisana w menu…
— Hej, może chciałabyś się kopsnąć parę metrów dalej i mi też coś wylać?
— I po co ja się z tobą zamieniłem tym miejscem, Kamil…
— Widzisz, Grzywa? A ty mówiłeś, że nie groupie.
Jeśli internety nie przebaczajo, to chociaż zapominajo. Oni nie przebaczają, nie mówiąc już o zapomnieniu.
Ze świadomością, że oto moje życie i niezszargane resztki reputacji dobiegły smutnego końca, spojrzałam na Stocha przepraszająco. Byłam gotowa na wrzask. Uszy mam odporne, więc jakiejkolwiek liczby decybeli by nie użył, nie zwaliłby mnie z nóg.
Ale on wcale nie dostał ataku apopleksji, tylko uśmiechnął się pokrzepiająco. Chory jakiś. Paranoik czy jak? A, bo on się modli tyle, to ma anielską cierpliwość. To już wiem, skąd u mnie ten cały choleryzm.
— Nic się nie stało, i tak miałem wrzucić te ciuchy do prania — odezwał się, gdy tylko podjęłam lichawą próbę wytłumaczenia się ze swojego, cóż, jestestwa. Bo łamagą trzeba się urodzić, a nie tam, stać w ciągu życia. — Przynieś tylko szmatkę.
— Antek! — syknęła pędząca ku nam Kaśka, stylem i prędkością przypominając Korzeniowskiego. A w dłoni dzierżyła wilgotną ścierkę, to prawie jak flaga! — Co dziś w ciebie wstąpiło? — wysyczała mi do ucha jak żmija kąsata. — Najmocniej pana przepraszamy, koleżanka ma dziś bardzo zły dzień...
Akurat. Ona jeszcze nie widziała mojego bardzo złego dnia.
Aczkolwiek nie mogłabym tego nazwać przeciętnym. Podniosłam poprzeczkę wszystkim beznadziejnym ofiarom losu tego świata. Potłuczona połowa zastawy? Pogubione sztućce? Wywalone na klientów dania? Nieplanowana publiczna miłość francuska z Dwukrotnym Mistrzem Olimpijskim? Spróbujcie to przebić.
Wówczas Żyła pojawił się w wejściu z ulgą wypisaną na twarzy.
— Jezusie, dobrze, żem zdążył do tego kibelka, bo jeszcze chwila, a normalnie bym jajecznicę miał w gaciach!
Pozostali kadrowicze wybuchnęli śmiechem, ale mnie do śmiechu nie było, bo Kaśka natychmiast posłała mi spojrzenie płatnego zabójcy, gdy zorientowała się, że nie tylko Stoch został ranny w tej bitwie.
— Wracaj na zmywak — syknęła po raz trzeci tego dnia.
Odeszłam więc ze zwieszoną głową i poczuciem pełnowymiarowej porażki.
Resztą dań zajęła się Kaśka, a po chwili przyszła moja zmienniczka, więc miałam szansę ucieczki z miejsca zbrodni, nim wieść rozeszła się po całym lokalu, a potem Wiśle. Płacili Olek i Stoch, tyle jeszcze zdążyłam zobaczyć, po szpiegowsku wyglądając zza ścianki działowej. Ten pierwszy dostał od Kaśki jakąś karteczkę. Paragon to nie był, bo paragonów niebieskich nie robią.
Wciągnęłam ze świstem powietrze i schowałam się, nim zdążyli się zorientować, że są obserwowani. Czyżby Wieczyście Wierna Kaśka przestała być... wieczyście wierna? W to uwierzyć nie mogłam. Ona bez tego Marcina to życia sobie nie wyobrażała. Ba, nawet wybraną miała suknię, bo to już we wrześniu ślub…
Moje rozważania przerwało nagłe pojawienie się Kaśki we własnej osobie. Dziwny uśmieszek nie schodził jej z twarzy. Jako świadek zdrady czułam się z tym okropnie. Co miałam biednemu Marcinowi powiedzieć? Ja sobie w duchu wszystkie straszne opcje rozważałam, a ona mi tu dała dwadzieścia pięć złotych.
— A za co to? — spytałam zdziwiona, nie zaciskając jeszcze palców na banknotach i monecie.
Kaśka wywróciła oczami.
— Za bycie beznadziejną ofiarą losu. — I poszła na kuchnię.
Jak to mawiają: jeśli coś wygląda głupio, ale działa, to wcale głupie nie jest.

Mój mózg, oprócz tego, że należy do blondynki, ma jedną zasadniczą wadę: nie zapamiętuje tras. Po prostu nie i już. Na świecie jest tylko kilka lokalizacji, do których trafiłabym nawet z zawiązanymi oczami, ale całą resztę przypominam sobie, ilekroć muszę się tam wybrać. Nie inaczej było w przypadku drogi do Wisły i z powrotem. Niby jechałam tamtędy setki razy, ale przy każdej wycieczce zdarzało mi się choć raz wybrać zły zjazd albo pomylić numery autostrad. Zawsze coś. A że studenckie wakacje trwają aż trzy miesiące, to okresowo imitowałam podróż aż po autostradę i z powrotem, żeby nie siać paniki w dniu wyjazdu albo, co gorsza, zabrnąć w nieuczęszczane rejony Polski na kilka dni przed rozpoczęciem semestru.
Kolejne dwa tygodnie były niemal takie same; dni nie miały znaczenia, bo każda doba do złudzenia przypominała poprzednią. Pracowałam, zajmowałam się kuzynem będącym jedyną rozumiejącą mnie osobą na tej szerokości geograficznej, czytałam, biegałam, słuchałam muzyki, ale rejony Malinki omijałam szerokim łukiem. Jeszcze bym Bogdana spotkała i biedaczyna by do końca życia na wózku inwalidzkim jeździł. Tak kobiety traktować, widział to kto! Na dodatek każdego dnia pogoda była identycznie skwarna. Jakby to powiedział mój tata: było duszno i porno. To drugie prezentowały turystki na głównym i jedynym deptaku w Wiśle. Ani to szorty, ani to majtki, ale ważne, że pół dupy wystaje. Za grosz poszanowania. Nie jestem jakąś starą babą, co by wszystkim kazała kiece po samą ziemię nosić, ale spodenki, w których widać narządy rozrodcze, to raczej mało przyzwoita rzecz.
Młodzież się stacza, przysięgam. Albo to ja dziadzieję na starość.
Któregoś dnia Tymkowi ostatecznie znudził się plac zabaw, zamki z piasku i huśtanie, a także kąpiele w rzece, więc wzięłam się na sposób i zapakowałam małego do mojego wypasionego matiza. Stan: igła. Koreańczyk tylko po sushi jeździł. Poza tym miałam w nim całkiem niezły wypas: elektryczne szyby (tylko te przednie, ale cśśś), wspomaganie, centralny zamek… i spalanie jak u nałogowego palacza, bo wiek dał mu się we znaki, a jak wiadomo, im starsze auto, tym więcej chłepce. Ale co ja sobie mam żałować. W restauracji pracuję, to co, nie stać mnie? Spławiłam tylko mamę przez telefon kilkoma kłamstwami, rozłączyłam się, rzuciłam aparat na łóżko i wsiadłam za kierownicę.
Ktoś mógłby mi zarzucać, że to barbarzyństwo — w upał dziecku kazać siedzieć w nagrzanym aucie. A to niech sobie zarzuca, co mnie to interesuje? Szybę mu całą spuściłam, zapięłam w foteliku i regularnie pytałam o samopoczucie. Poza tym, słońce trochę zaszło.
Ej, trochę za mocno. Halo, gdzie podziała się nasza wielka żarówa?
Dobra, te chmury nie wyglądały przyjaźnie.
Gdy tylko zarejestrowałam ten fakt, matiz wydał z siebie żałosne rzężenie, po czym szarpnął kilkakroć do przodu i zgasł, sycząc żałośnie.
— Zajebiście — syknęłam jadowicie do siebie pod nosem.
— Tosia, co siem stało? — niepokoił się Tymek na tylnym siedzeniu.
Na tyle, na ile byłam w stanie, zepchnęłam samochód na pobocze. Droga, na której koreański złom się rozkraczył, na co dzień jest ruchliwa — stanowi główny dojazd do Wisły — ale tego dnia, mimo że była to godzina szczytu, panowała tu pustka jak w bębnie maszyny losującej po zwolnieniu blokady. Nawet nic nie wiało, a tak to by cień szansy się pojawił na jakiś numerek czy coś.
Bez głupich skojarzeń.
Stałam przy boku mojego wehikułu, rozglądając się za jakąkolwiek żywą duszą. Bez większych efektów. Została mi tylko jedna opcja.
— Tośka! Co siem stało! — Tymek wychylił się przez okno, waląc dłońmi w drzwi od zewnątrz. Zmarszczył się cały w dziecięcym gniewie.
— Nic takiego, kochanie. — Odpięłam go do końca i wypuściłam. — Nie wychodź na ulicę. Zaraz pojedziemy dalej.
Sięgnęłam do małej półeczki obok kierownicy, tuż pod radiem, żeby znaleźć swój telefon. Nie było go. W lekkiej panice zaczęłam macać podłogę, siedzenia i pod siedzeniami. Zmacałam kieszenie, przekopałam torebkę — nic. KURWA! — to słowo natychmiast pojawiło się w mojej głowie. Musiałam zostawić androzłoma w domu, kiedy sukcesywnie spławiałam matkę.
Jezusmaria. Jesteśmy w dupie — to tyle, jeśli chodzi o moje inteligentne przemyślenia. A dupa była tu prawdziwym eufemizmem. Pozostało nam czekać na święte zmiłowanie albo na jakąkolwiek dobrą duszę, która zatrzyma się, gdy zrobię z siebie autostopowiczkę-wariatkę. Czyli jednak śmierć. Jakby tego było mało, zaczęło wiać. Gdzieś w oddali usłyszałam grzmot — był jeszcze na tyle daleko, że nam nie zagrażał, ale mógł przybyć w ciągu najbliżej godziny albo i mniej. Potem zauważyłam drobne kropki na bluzce Tymka, który przytulał moją głowę, gdy ja skapitulowałam i usiadłam pod samochodem.
Biedaczek wystraszył się, gdy gwałtownie wstałam, zauważając czarny pojazd na horyzoncie. Jezusmaria, w tej dziurze ktoś mieszkał! Najgorsza część stała przede mną. Miałam wyskoczyć na środek i zrobić z siebie wariatkę. To nic takiego, po prostu bądź sobą, pokrzepiałam się. Czekałam na odpowiedni moment. Ślepa jestem jak kret, więc przez dłuższy czas był to dla mnie po prostu czarny, poruszający się obiekt. Na pewno prowadzili go ludzie (bo autopiloty nie są jeszcze w modzie), ale jacy?
I po co ja, głupia, pytałam. Gdy samochód znalazł się w niedużej odległości od nas, zbladłam. Byłam koloru tej podwójnej ciągłej na środku. W tamtym momencie cholernie żałowałam, że nie mogę umrzeć na tej drodze, zapomniana przez wszystkich.
Czym prędzej odwróciłam się tyłem do zatrzymanego po drugiej stronie drogi pojazdu.




* Jest to tzw. vestifobia i konkretnie dotyczy ona strachu przed ubieraniem stójek, krawatów, czegokolwiek zaciskającego się wokół szyi, i ogólnie obcisłych rzeczy.

Hej, hej, hej!
Witam Was po tym jakże nieszczęśliwym weekendzie w Lillehammer. Pospadaliśmy na bulę równo. No dobra, przesadzam, w końcu nikt przed punktem K nie skończył (może oprócz biednego Kamisia, którego parabola lotu to była równia pochyla, i to wyjątkowo pochyła :(). Jestem pod wrażeniem sukcesu Stefana Huli, bo, nie czarujmy się, nie pokładałam w nim szczególnej nadziei. Ale jestem z niego dumna i życzę mu tylko większych sukcesów w nadchodzących startach!
A Niżny Tagił to nie wiem, jak skomentować — lepsiejszy? Gorsiejszy? Przecież nasz Mistrz Olimpijski się nie zakwalifikował! Oj, będzie Kamil zły, oj, będzie. Na pewno sobie pod nosem psioczy na tych okropnych Rusków i ich niedorobione skocznie. I na te wiatry takie fatalne!
Widziałam Olka. Nowa narzeczona chyba mu nie służy. SERIO. Będąc z poprzednią, Agatą, jakoś, no... nie wiem. Sapporo? Dziesiąte miejsce? Przeniesienie do kadry A? A tutaj regres do Kontynentala. Niby siedemnaste miejsce jest, ale przecież w Seefeld drugi był, kurde blaszka. Umie więc chłopak. To co talenta marnuje na jakieś konkursy nieudane?
Za to w Andrzej...! NA ANDŻEJA ZAWSZE MOŻNA LICZYĆ! *strzela konfetti, latają serduszka, walą fajerwerki* Taka jestem radosna i szczęśliwa, że hej. :) No i nasz Jakub Wolny, szybki jak konik polny zaliczył piękny powrót po trudnej kontuzji. Tak się skacze, moi państwo. Ja sobie tak typuję, kto zostanie filarem kadry A, jak Stoch skończy karierę. Jeśli się nam chopoki nie popsujo, to na pewno Stękała i Wolny. I może Kantyka, o. Z tych młodych mówię, oczywiście. Bo przecież mamy jeszcze Kubackiego, któremu (przynajmniej chwilowo) lato się włączyło.
Przepraszam, że rozdział dopiero dziś; miał być już we wtorek, ale mieszam, zmieniam, przemieszczam i tak to wychodzi właśnie. A poza tym w czwartek złapałam przeziębienie, więc jestem bardzo nieszczęśliwa, że mam katar i szczypie mnie schodząca skóra z nosa. :( Całe życie odporność miałam i końskie zdrowie, a teraz drugie przeziębienie w ciągu miesiąca.
Co do tzw. soundtracku. Każdemu rozdziałowi przyporządkowany jest jeden utwór z odtwarzacza u góry strony. Gdyby miał się pojawić jakiś dodatkowy w danym rozdziale, dam bezpośrednio linka. Mam pokręcony gust muzyczny, ale myślę, że zawsze można spróbować czegoś nowego, cʼ nie? Nie dotyczy to prologu. W tej chwili są dodane piosenki aż do trzeciego rozdziału. Najlepiej byłoby sobie zapętlić jedną w trakcie czytania rozdziału, ale playlista leci sama i nic na to nie poradzę. :(
Naprawdę jestem nieszczęśliwa z powodu tego kataru. Tak mnie noooos szczypieeee! A do świąt tak daleko...

A Wy, mam nadzieję, jesteście szczęśliwi z powodu rozdziału? :)

6 komentarzy:

  1. Jejciu jaki cudowny!
    Naprawdę masz talent!
    Jestem ciekawa jak potoczy się przygoda z samochodem :)
    Mogłabyś mnie informować w zakładce spam? Z góry dziękuję :)
    http://zycie-w-horrorze.blogspot.com/

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Nikogo nie informuję o nowych notkach. ;) Jest takie coś, jak lista czytelnicza w panelu głównym w Bloggerze i tam wszystko wyskakuje. :)

      Usuń
  2. Nareszcie Tośka wróciła! (wiem, zabije mnie za to zdrobnienie :<) Uwielbiam jej humorki ♡ Nawet sobie nie wyobrażasz, jakiego ataku śmiechu dostałam po jej niefortunnym salcie z finałem między nogami Kamila :D Mistrzostwo! I te zgryźliwe komentarze... Kocham, kocham, i jeszcze raz: kocham! ♡
    Jestem pewna, że w tym samochodzie będzie Olek. Mur beton! Innej opcji nie przewiduję :P
    Pozdrawiam i weny życzę! :))

    OdpowiedzUsuń
  3. Wybacz bardzo chaotyczna formę komentarza, ale musialam notowac na bieżąco, bo mi się dużo konkluzji nasunęło, to tak na wstępie. Let's start the show!
    Też przedstawiam się jako Hermenegilda! Albo Kunegunda!
    Zaplątała się w siatkę, taaak...? A może i tak? Po takiej Tośce, tfu! Antku można się wszystkiego spodziewać.
    Jako taka duża dziewoja (miseczka H przemawia do wyobraźni) to tego ochroniarza powinna potraktować jednym paluszkiem – przecie teraz do tej roboty biorą takie chucherka... choć, imię Bogdan nosi w sobie wielką siłę i obwód w bicepsie w wartości zbliżonej do obwodu mojego uda, a to liche nie jest.
    Tymek zlizujący piankę do golenia (to naprawdę pomaga...?) i gwałt na rękach (to trochę jak Gombrowicz... tylko, że tam były uszy i było to bardziej drastyczne...). A i Bieszczady <3.
    Zawał mózgu... chyba wiem kto siedzi przy tym stoliku...
    ...zgadłam!
    W sumie to nie była trudna zagadka.
    I nigdy nie nerwuj znerwowanej kelnerki, zapisz, zapamiętaj.
    Klimatronic – płaczę.
    A no tak, podanie kart mogłoby nieco ułatwić sprawę :)
    Szafka – połykacz sztućców? Ja mam w domu szafę pożerającą skarpetki. I to zawsze jedną z pary. Nie polecam i łączę się w bólu.
    Epicki fall. Naprawdę epicki. Steven Spielberg lepiej by tego nie wymyślił. Czy Kamilowi do twarzy z brokułową...? Chyba nie, ale zachował pełen profesjonalizm jak widzę.
    Ojej, umarł mnie ten fragment, krótko mówiąc, no!
    Matiz zarzęził. Wyczuwam kłopoty. Kłopoty+bliska obecność Wisły+ Toś... znaczy się Antek równa się? Będzie zabawnie!
    No, mówiłam, że będzie śmiesznie. Ale to w następnej notce, jak mniemam. Więc lecę czytać dalej.

    E_A / Szal
    (nie, nie pamiętam jak jestem zalogowana :D)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Tośka do "obdarzona hojnie przez naturę" dziewoja, ale na pewno nie jakiś kaszalot, Bogdanowi by rady nie dała, bo Bogdan to pan pod pięćdziesiątkę podchodzący, z brzuchem dwa razy większym od Tośki, więc miałaby problem!
      Łączę się w bólu, jeśli chodzi o szafkę. [*] Tyle skarpet przepadło bez echa...
      Czy Kamilowi do twarzy z brokułową? Hmm, ładnie mu w zieleni, więc kto wie. :)
      Pozdrawiam,
      Charlie

      Usuń